sobota, 2 lutego 2019

Maciej Bobula, wsie, animalia, miscellanea, Fundacja Duży Format, Warszawa 2018.





Kiedy poeta-debiutant oświadcza: polskie wsie// część ciebie/ część mnie”, wyraźnie wie, co mówi. Czuje się to od już od początkowego, stuprocentowo antyidyllicznego wiersza szalejów.  Od samego początku wiadomo także, że Bobula czytelnika oszczędzał nie będzie. I nie oszczędza w imię autentyzmu. Kiedy już zaakceptujemy zaproponowane przez poetę konwencje lekturowe, zobaczymy jego podmiot wpierw jako lokalsa, ale lokalsa wyedukowanego próbującego teoretyczną wiedzę zweryfikować w konkretnej, namacalnej, doskonale znanej, przestrzeni (zob. nowy korbut a serce w boljerze). Dysonans poznawczy okazuje się dlań wyjątkowo inspirujący, ba, skłania go nawet do rezygnacji z postawy reportera i do przejścia na poziom pozornie tylko naiwnego opisu rzeczywistości. Bezpośredniość wyjątkowo dobrze mu służy i w szeleszczącym polskimi spółgłoskami słowie ożywa obraz poniemieckiego, ponurego sioła, gdzie absurdalne dramaty takie jak wypadki przy pracy (por. brona) rozgrywają się w pejzażu rozległych pól. Wszystko zaś, niezależnie od pory roku przenika atmosfera monotonii i rezygnacji (biała zima); czytamy tutaj: “wiosną obierki, / latem obierki, / jesienią obierki, / zimą obierki// są.// w nich mam upodobanie.” (obierki). Tego stanu rzeczy w żaden sposób nie może odmienić obecność Edka, garbatego nosiciela poezji. Niby współplemieńca, współbrata w alkoholowych ciągotach, ale przecie poniekąd artysty. Liryczne “ja” zbioru tomu wyraźnie akcentuje jego duchowe powinowactwa z Hrabalem i Herbertem, zatem z nie byle kim. Generalnie jednak wycieczki po-wiejskie stają się dla Bobuli okazją do formułowania osądów społecznych zakorzenionych w historii z katolicyzmem i antysemityzmem na czele („polskie wsie// mordowały żydów nie zabiły Jezusa”), gdzieniegdzie zdołał nawet posłyszeć echa epoki pańszczyźnianej, przypomniał chłopskie nieszczęścia, prymitywizm, upodlenie („polskie wsie// rów pełen pijaków/nasiąknięte moczem portki”). Nie wykluczam zresztą, że wiejskie środowisko traktuje jako pars pro toto całego społeczeństwa, bo niby jakże inaczej dałoby się wytłumaczyć umieszczenie właśnie w pierwszej części książki zjadliwej, diagnozy ogólnonarodowego alkoholizmu prowadzącego do zbiorowej biodegradacji, której przyczyną cierpki jabol z ojczyzną na etykiecie. Hm… istotnie musi to być trunek podstępny a szczególnie jadowity, skoro sparaliżowany nim naród „leży na mapie jak nawóz/ którego gleba nie chce przyjąć”. Byłby-ż zatem zainteresowany moralnym zbudowaniem współczesnych? Wolne żarty. Ani prorok z niego, ani pozytywista. 
Więc może… animalista? Już prędzej. Nie zdziwiłbym się zanadto, dostrzegając go na jakiejś demonstracji radykalnych ekologów. Można ów ekologizm uważać za akt ekspiacji za chłopięce okrucieństwa względem pospolitych płazów (zob. smutna żaba pepe). Teraz  jednak ów żal za niegdysiejsze przewiny wzmacnia trochę dojrzalszy namysł nad naturą człowieka oraz jego ewolucyjnych pobratymców umieszczony w kontekście nadprzyrodzonym zastanawia się bowiem poeta: “a może to jest właśnie tak, że   niektórzy z nas/ pochodzą od małp bonobo,/ a tylko niektórych stworzył bóg? // skąd więc zło?// bo raczej nie od małp bonobo.” (małpy bonobo bezinteresownie pomagają innym zwierzętom, to fakt). Zanim zaczniemy się gorszyć takowym poglądem, zauważmy, że mamy tu do czynienia raczej z zapytaniem niźli z konkluzją. Pewne wnioski sugerują nam inne, zamieszczone w tym debiucie teksty, gdzie odwracając ludzko-zwierzęcą hierarchię gatunków, wprost zakwestionował debiutant uprzywilejowaną pozycję człowieka w łańcuchu pokarmowym (myśliwy) lub w porządku przydatności medycznej (zob. ludziobicie). 
Prawdziwy jednak hardcore czeka nas w części trzeciej. Zamieszał tu poeta na całego. Nic zgoła dlań świętego, od chłodnego sacrum śmierci poczynając (por. martwy człowiek (plus ça change plus c’est la mȇme chose)). Potem robi się już tylko ostrzej i coraz bardziej groteskowo. Świat wypadły z formy dosłownie w ostatniej chwili daje się uchwycić w strofy, gdzie pojawi się wyraźnie niewyżyta mama (spotify) albo gromadka dziewuszek praktykujących dość intymny rodzaj bliskości (i know you’re fucking someone else, czyli). Towarzyszy im policjant w akcji (wiersz obok) tudzież naród. Naród, ma się rozumieć, zły w swoich religijnych uroszczeniach (my chcemy boga). Hmm… przeciwników ustawił sobie poeta dość standardowo. Ale swoją krytykę prowadzi bynajmniej nie z pozycji oświeconego liberała, ale – co wypada odnotować – postrzega ją oczyma obywatela i ofiary późnej nowoczesności, wolnorynkowego kapitalizmu, systemu ludożerczego (capital holocaust). Brutalny bywa Bobula w swojej krytyce, oj bardzo. Tym bardziej zaskakuje (zdecydowanie in plus) jego świadomość warsztatowa. Na pierwszy rzut oka za jej najbardziej ewidentny przejaw należałoby uważać dywagacje wokoło poetyki Celana i Krynickiego. Ale bodaj najciekawiej o niej świadczy umiejętność operowania… wulgaryzmem. Nie żebym od razu zagustował w dyskursach plugawiących mowę. Wulgaryzm wzmacnia niekiedy siłę ekspresyjną wypowiedzi. Ale nadużyty irytuje prostactwem bluzgu lub nudzi. Że jest to jeden z najbardziej ryzykownych środków retorycznych powinien sobie zdawać sprawę właściwie każdy, nie tylko początkujący, autor.



Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"