wtorek, 30 października 2012

Tomasz Bąk: Kanada, WBP i CAK, Poznań 2011.



Irytują mnie, drażnią wiersze Tomasza Bąka. Nie tyle może ekscentryczną stylistyką, ile swym hałaśliwym podprogowym przekazem. Z wielkim trudem szukałem do nich jakiegoś poręcznego klucza, stabilnego kontekstu ich odczytania. Po długim namyśle znalazłem: poezja sowizdrzalska. Jej bohater mieni się hipsterem? Toż to typowy sowizdrzał. No dobrze, zgódźmy się jeszcze, że anarchista zabłąkany wśród miejskich legend, klubowych scen (Krostka) i cyberdemonów (Wentyl). Bełkocą w nim one, bulgocą, ględzą. A on przycina ich komunikaty, sampluje, miksuje bity. Potem puszcza je w obieg. Kiedy znajdą się w obiegu, biegną tak, że trudno za nimi nadążyć. Gonię jednak, gonię wiersze-króliczki. Od ich ścigania ani chybi dostanę zadyszki. O ile mnie przedtem nie ogłuszą.
Poezja Bąka ma ambicję trzymania się blisko potocznego życia. Fascynuje ją to, co banalne jak barierka przed sklepem Biedronki (por. wiersz Brukowiec) lub blokowisko (Klip); co marginalne nawet wobec najbardziej liberalnych norm. Ale dlaczego w ogóle mówimy o normach? Przecież anarchia dawno wygrała tutaj starcie z hierarchią. W przestrzeni, gdzie wszystko zostało już zakwestionowane, zdekonstruowane (może już zdestruowane?), jakikolwiek światopogląd przegrał walkę z Babilonem. Mowę zaś na powrót zamknięto w wieży Babel. Przesycone, przeciążone ironią słowa tworzą antyjęzyk, żonglujący oderwanymi pojęciami lub zrywający międzyludzkie więzi (Call.etc.; &). Nie stoi za nimi żaden porządek. Nakręca je energia chaosu.  Dominuje tutaj szyderstwo przechodzące w cyniczny pesymizm.  Rodzi on  podejrzenia, że poeta wyraźnie nadużywa przysługującego psotnikom-figlarzom, prawa do szargania świętości albo bezkarnej obrazy dobrego smaku (por. Opluty strikes back).
Czy naprawdę nic nie broni debiutu Tomasza Bąka? Ależ tak! Dowcipna zwięzłość niektórych sformułowań (jaki pan, taki chłam) oraz manifestacje przeczuć eschatologicznych. Wówczas, o dziwo, poetycki monolog nabiera jednolitości. Inną mocną stroną tego tomu pozostają zręczne parodie medialnych komentarzy (Oran-yeah!). Właśnie te teksty sugerują, że pojawił się debiutant ostro najeżony, acz z potencjałem. Namawiałbym go tylko, aby zrezygnował z prób udowadniania czytelnikowi, że Nie ma takiej bajki, której nie dałoby się przerobić na porno

wtorek, 23 października 2012

Zbigniew Wojciechowicz: ORWO, Wydawnictwo Forma, Szczecin, Bezrzecze 2011.

Wojciechowicz pisze jak ktoś, kto nie chce zbyt długo zaprzątać cudzej uwagi. Musi więc operować dykcją lapidarną, oszczędną. Ale w tym przypadku – ogromnie pojemną, obrazową. Jego opowieść przypomina narrację kogoś, kto nagle, w zapomnianej szufladzie znalazł plik zdjęć z epoki dalece przedcyfrowej, zrobionych na enerdowskiej kliszy Original Wolfen. Ale zaskakująco trwałych. Tworzą one zbiorową biografię rodziny. Kompletnej, wielopokoleniowej. Złożonej z kompletnych emocjonalnie ludzi: pośrodku niej stoi para rodziców lirycznego bohatera, powiązana trwale wzajemną, płomienną nawet, czułością (Fotografia XXX). Towarzyszy im dziadek-dżentelmen (dziadkowie w niedzielę/ muszą trzymać fason/ i styl/ przedwojennych amantówFotografia XXVI), babcia – z westchnieniem spoglądająca na fotografię ojca w mundurze ludowego wojska; i wujek, od którego kowbojskiego sznytu mógłby się uczyć sam John Wayne. Do tego brat, obowiązkowo. Bo jakże tak bez rodzeństwa? Z kim lepiej byłoby łasować śmietanę, biegać umorusanym przez cały dzień, tocząc wojny na drewniane pistolety? Zajmować się zabawami odwiecznymi, trochę jak Breughla (Fotografia XXIX). Potem przez moment, po ukradkowym zerwaniu owoców z podwórkowej, zakazanej jabłoni przeżywać pierwsze wtajemniczenia w dobro i zło (Fotografia III). Słusznie poeta żywi dumę ze swego dzieciństwa – było w najlepszym gatunku. Choć przypadło na czasy jaruzelskiego niedostatku, osładzanego czekoladą z mleka w proszku (Fotografia XII) lub surowym, domowym ciastem (Fotografia XXXI), ubarwionego obecnością Bruce’a Lee, twardziela z plakatu. Tęgo się wówczas żyło, intensywnie, całą siłą dzieciństwa! Siłę tę czerpało się również z poczucia ładu, rządzącego nie wyidealizowaną arkadią, a po prostu – solidną rzeczywistością, gdzie wszystko i każdy trwał na swoim miejscu, w obrębie swojej aktualnej roli.
Podarowała mi ta książka cenną chwilę odpoczynku od wierszy o rodzinnych konfliktach i opresjach.




piątek, 19 października 2012

Georg Trakl (1887-1914)



 Amen

Przegniłe sunie przez zmurszałą izbę;
Cienie na żółtych tapetach; w ciemnych zwierciadłach sklepia
Się smutek naszych dłoni ze słoniowej kości.

Brunatne perły ciekną przez zamarłe palce.
W ciszy
Niebieskim słupkiem maka otwiera oko anioł.

I wieczór jest niebieski;
Godzina naszej martrwoty, cień Azraela
Co na brunatny ogródek rzuca mrok. 

(tłum. pwL)

wtorek, 16 października 2012

Marta Jurkowska: Poza ramy, Grafpress, Olkusz 2011.



Debiut świadczący o znakomitym wyczuciu istoty poezji, która z zasady jest wychodzeniem poza ramy użytkowo potraktowanego języka, poza ramy potocznie postrzeganego świata, gdzie coś się dzieje, a potem znika bez śladu, wraz ze swoim zgiełkiem i zgrzytem. Ciekawe, co autorka powiedziałaby na tak przewrotne dictum recenzenta? Czy zaprotestowałaby przeciwko takiemu czytaniu, zwracając przede wszystkim uwagę na wiersze inspirowane malarstwem Moneta? (Rzeczywiście – wielkiej urody.) Lecz dla mnie stanowią one punkt dojścia, uwieńczenie całości książki. Poetka roztropnie umieściła je pod koniec zbioru, prezentując zrazu kunszt krystalizowania znaczeń w chwilach gdy powstają. Jej liryczne inspiracje leżą na ulicy Codziennej, w środku życia (por. wiersz Krok od siebie). Niesie je ze sobą rzeka lub burzowe załamanie aury (Korrida). Trzeba je tylko przetworzyć. Używając odpowiednich technologii doprowadzić do zwięzłości, do przejrzystości;  skomponować w figury ambiwalentne – tyleż zagadkowe, co czytelne na ich najmniej oczywistych poziomach (zob. Promenada). W razie potrzeby należy antropomorfizować przedstawianą przestrzeń (przykładowo: Ulica ma uszy stopy usta, /   ulica mówi stój, bo zginiesz – / giniesz i stoisz / pośrodku tłumu.// Ulica zna ciemne sylwetki, / tajne przejścia, bramy wąskie/ jak gardła butelek./ Zapałki wysuwają z nich/ syczące języki –/ skaczą do ust – z wiersza Przewodnik). Metafory Jurkowskiej trafiają bardzo często w samo sedno wyobraźni. Pomocna tutaj okazała się również umiejętność sięgania do źródłowych narracji naszej kultury, zwłaszcza do dziejów upadku biblijnych Prarodziców, który to wątek przewija się trzykrotnie, ujmowany coraz ciekawiej.
W końcowym cyklu ekfraz – komentarzy do płócien Moneta, liryczne „ja” przyjmuje postawę hermeneuty, pomnażającego wymowę obrazu. Spaceruje więc od nenufarów do japońskiego mostka; wraz z rybaczkami wychodzi na klify Pourville; zanurza się w wielki błękit koło Antibes. Poniekąd działa wbrew artystycznym założeniom impresjonistów stawiających na czystą, pozbawioną anegdoty wizualność. Usprawiedliwia ją jednak wdzięk interpretacji, gotowość obdarzania bohaterów kolejnych obrazów żywymi emocjami (por. Czekając na statek).
Debiut późny, ale – powiedzmy wprost – bardzo, bardzo piękny.          

piątek, 12 października 2012

Światła nad rzeką Mazurka

Na wernisaż wystawy malarstwa Macieja Mazurka "Światła nad rzeka" szedłem ciekaw, na ile koresponduje ona z wydanym przed dwoma laty zbiorem poetyckim o identycznym tytule. Rychło jednak poniechałem tych roztrząsań. Pożyteczniejsze, daleko pożyteczniejsze,  stało się bowiem uważne i ciche wejście wzrokiem w pejzaże lub martwe natury, całkowicie pozbawione anegdoty. Ukazujące niejako bezstronnie, samo lśnienie wody, pochylenie pnia sosny, pojedynczy  kwiat w szklance, nawet stół w ascetycznie urządzonym pomieszczeniu,  ustawiony jakby na zabrudzonych, zmętniałych ciemnościach, lecz nakryty obrusem białego światła. Mazurek proponuje nam malarstwo pokorne wobec rzeczywistości, skupiające uwagę patrzącego, porządkującego widzenie. Na malarstwo Mazurka, jak sam przyznaje, przemożny, mistrzowski wpływ miało, spotkanie z Jerzy Mierzejewskim, którego mądrość i pamięć nieustannie w wernisażowym wystąpieniu stale przywoływał. Swoim obrazom pozwał jednak mówić własnym językiem. Dlatego dobrze ogląda się je w ciszy. A jeśli się da - nawet lepiej samotnie. Tak zobaczymy więcej.

wtorek, 9 października 2012

Arkadiusz Frania: zacząć nic od początku, Wydawnictwo Nowy Świat, Warszawa 2012.


1. Kryzys wieku średniego? Ostry atak zjadliwej melancholii? – Takie pytania mogą się nasunąć każdemu, kto otworzy najnowszy zbiorek wierszy Arkadiusza Frani. Ale jakże odpędzić smutki, gdy uświadomimy sobie  bezsilność ludzkiego „ja” w starciu z mechanicznymi,  przypadkowymi determinantami życia (por. ***, wypiłem kakao…) ? Chciałoby się jeszcze śmiało popłynąć pod prąd, lecz nurt jakiś mulisty przemocą ciągnie nas ze sobą, w sobie zatraca. Jak ponure memento rozlewają się tu obrazy rzek bez źródła/bez morza. Czyżby zatem – donikąd toczy się nasz czas, schodzący do cienia (por. wiersz: ***, dajcie mi w końcu coś powiedzieć…)?  
                                                          
2. Kolejne teksty zdają się potwierdzać to przypuszczenie. Rozpoznanie własnej śmiertelności obezwładnia. Jednak równocześnie budzi coś w rodzaju ciemnej fascynacji. Wyznaje bowiem poeta: czekam znów czekam/ aż za chwilę przejdzie lawina//a potem będzie mrok// i urok śmierci (***, nic się mnie nie trzyma…). Szczerze mówi, czy epatuje? Chyba mówi szczerze. Zwłaszcza, że zaraz zanurzamy się w scenerie oschłe, chropowate, jakby przed-piekielne (***, wszystkie cienie/ uchodzą  do martwego morza…) lub kontemplować będziemy sceny zagłady.
Arkadiusza Franię wyraźnie fascynuje proces ciągłej apokalipsy, będący odwrotnością, zauważanej przez tylu innych poetów, creatio continua. Ustawiczna katastrofa  stanowi dlań dowód na funkcjonowanie przejrzystego, określonego porządku świata (***, wreszcie zrozumiałem ideę…). Przedmiotem refleksji  pozostaje w jego wierszach nie tyle abstrakcyjna nicość, nicowana przez filozofów, ile człowiecza, rozpaczliwa nikłość i zmysłowo sprawdzalna marność materii; ot, chociażby taka gnijąca/
w szklanej wazie/mandarynka.   
3. Osobna część zbioru  mieszcząca cykl sześciu odważnych  erotyków (Różowy groszek), zastanawia i zaskakuje. Początkowo nawet podejrzewałem, że cielesny kontakt potraktował poeta jako dekadencką ucieczkę przed lękiem. Jednakże intensywność odczuwania na nowo zwraca jego dyskurs ku życiu. Wbrew rozpaczliwym leitmotivom tomu. Zupełnie mu to nie szkodzi. Przeciwnie: zaciekawia, porusza bardziej niż lament nad bezpowrotnością przemijania.

piątek, 5 października 2012

Lęborski kromlech


Również nen blog nie byłby sobą, gdyby zabrakło w nim miejsca na moje ulubione megality. Serial megalityczny zaczynam fotografią kamiennego kręgu z Lęborka, znajdującego się w leśnym o kilkanaście minut spaceru od środka miasta. Wprawdzie nie dorównuje wielkością kręgom z Węsior. Ale podobnie jak one, skutecznie przywołuje pamięć najdawniejszej historii Pomorza.

wtorek, 2 października 2012

Krzysztof J. Lesiński, Wszechobecny nieobecny we mnie, MaMiKo, Nowa Ruda 2012.



Wiersze Krzysztofa J. Lesińskiego są głosem refleksji i głosem wzruszenia. A może powinienem napisać: głosami wielu refleksji i wielu wzruszeń. Tak, z całą pewnością należałoby mówić o nich w liczbie mnogiej. Minione sprawy, oddalone w czasie lub całkiem bliskie, obdarza ta poezja nowym, oczyszczonym z przypadkowości istnieniem. 
Silne związki łączą poetę z naturą. Z tyloma pejzażami zamiejskimi, deszczowymi, bezlistnymi, wiejskimi, późnojesiennymi, wrzosowymi i tymi najbardziej wzruszającymi – z krajobrazami bez matki. Na którykolwiek z nich skierujemy spojrzenie, łatwo zauważymy, że przyroda jawi się jako przestrzeń, gdzie najłatwiej pogodzić się z Bogiem i gdzie nawet łez nie trzeba się wstydzić.
Już sam tytuł zaznacza, że obecność Boga należy do centralnych tematów tej książki. Lesiński w swych wierszach sytuuje się na pozycjach pobocznych wobec ortodoksji; ba – może nawet gdzieś w pobliżu herezji. Reprezentuje religijność niezapośredniczoną przez instytucje, zasadzającą się na przekonaniu o bliskiej, osobowej więzi z bóstwem. Czasem nawet zachodzi podejrzenie, że nie oddzielimy już mówiącego tutaj „ja” od jego własnego bóstwa. Tylko ku komu kieruje swoje kolejne modlitwy? Ku pustce, której nie można/ wypełnić? Jeśli poprawnie postawiliśmy tę hipotezę, musiałby poeta należeć do tego samego plemienia mistyków, z którego pochodził Anioł  Ślązak. Którąkolwiek ścieżką poprowadzimy potem nasze odczytanie, na jego końcu dostrzeżemy prawdopodobnie Boga pojedynczej egzystencji; takiej, co zgodziła się już na życie bez odpowiedzi, na logiczny porządek bezsensu, na Totentanz o listopadowym poranku. Zgoda ta umocniła i uzbroiła poezję Lesińskiego do buntu przeciwko złu osadzonemu w dziejach; przeciwko żydowskiej zagładzie; przeciwko ognistemu wyrokowi wydanemu na wiersze Safony.
Nawet jeśli Wszechobecny bywa chwilowo nieobecny w mówiącej na tych kartach postaci, to i tak można go spotkać, nawet dość często, w podgdańskim, kaszubskim Sulminie. Powstające tam wiersze otwierają się na czytelnika najszerzej. 
(pwL, z posłowia)