sobota, 29 lipca 2017

Nadmorze#5. Lipiec 2017 O wierszach Pawła Tańskiego ze zbioru "Kreska" (Wydawnictwo Forma, Szczecin 2016)




Odcinek nagrywany w mobilnym studiu w Dolinie Dolnej Wisły. Omówienie zbiorku Pawła Tańskiego "Kreska" (Wydawnictwo Forma, Szczecin 2016).


Przerywnik: Deadlev, "Relaxing saxphone",
na licencji Creative Commons (freesound.org).


Tło: Baccalao, "Quatre Saisons Carosse - Printemps" na licencji Creative Commons. (freemusicarchive.org)



Ilustracje: Migawki z Doliny Dolnej Wisły.


Wisła  pomiędzy Nowem a Grudziądzem.


Menonicka chata we wsi Mątawy (przed 1914 r.)




















sobota, 22 lipca 2017

Wojciech Pelc, Ziemie obiecane, FONT, Poznań 2016.



Sztumska kraina, żyzna, osobliwa ze swą krzyżacko-pruską historią, musiała czekać na swojego poetę.  Do jej dziedzictwa Wojciech Pelc przyznaje się otwarcie, przekonany, ze ziemie obiecane bierze się w posiadanie nie inaczej, jak tylko z całym dobrodziejstwem inwentarza, wraz z przynależnymi do niego dziejowymi zaszłościami. Jednakże kiedy je pomnożyć przez wspomnienia dzieciństwa, względnie przez przygodne, acz intensywne obserwacje, wtedy zbiera się całkiem pokaźny kapitał, niemal-gotowizna, która sama prosi o zagospodarowanie i wykorzystanie. Ale ziemie obiecane czy – aby przywołać tytuł rozpoczynającego zbiorek wiersza – odzyskane wymagają także emocjonalnego, wyobraźniowego oswojenia, pogodzenia z faktem, że „w centrali miejsca mają po kilka nazw/ i rozpuszczone korzenie. Tożsamość, co roku/ wzbogaca jesienną ściółkę, wpływa do rzek, / jest wiekowo podpiwniczona” (Ziemie odzyskane nie obchodzą urodzin). Istotnie, ten, kto chciałby stać się naprawdę tutejszym, musi respektować ich odwieczność, cudze dzieje, zamieszkałe w siedzibie wielkich mistrzów (por. narodziny. Marienburg – January A.D. MMXI) z jej ciszą inną niż wszystkie inne cisze. Wypada wszakże zauważyć, że poetycka persona wierszy Pelca eksploruje przeszłość właściwie tylko wówczas, gdy ta sama powraca jakimś przygodnym szczegółem, takim jak oznaczona swastyką miseczka znaleziona w poniemieckim mieszkaniu (moje schody rodzinne). Właściwy horyzont czasowy tego zbioru, jego główny punkt odniesienia stanowi dzieciństwo, ósma dekada minionego wieku; wiejska, prowincjonalna i zwykle bezpieczna. Wówczas nawet wieczorna wyprawa do obory stanowiła okazję do przeżycia emocjonującej przygody, do naśladowania powieściowych postaci (…po białe). W pochwalnej odzie do tego, co sielskie, anielskie, złotnickie, pozwala sobie poeta na całkiem pomysłową idealizację kraju lat dziecinnych, uderza delikatnie w struny sentymentalne. Nie miejmy mu tego jednak za złe. Niebawem zresztą, przeniósłszy się na elbląski dworzec, jakby dla równowagi, nasyci wiersz naturalistycznym detalem. A co pomiędzy tymi skrajnościami? Na przykład miłość. Doskonała w swym całkowitym niespełnieniu (por. miłość idealna) lub przeżywająca erotyczne inicjacje (koniec lata – Kadyny. Sierpień A.D. MCMLXXXIX) wreszcie potężna w uniesieniach zakończonych spustoszeniem nagłej katastrofy (zapadanie. Silenia – Februarius A.D. MCMXCIV).  Dodajmy do niego zgrabnie poprowadzony wątek podróży. Poezja Pelca równie chętnie udaje się na chiński Daleki Wschód (Tian’anmen) i do Ameryki Łacińskiej (miłość wyselekcjonowana, czyli stawka mniejsza niż życie). Po drodze spędzi chwilę w Finlandii lub wstąpi na wódkę do kieleckich Scyzoryków. Wszędzie czuje się u siebie, bo spotyka ludzi zaskakująco podobnych do swoich niegdysiejszych znajomych albo sąsiadów. 

    Debiutant określa się mianem poety okazjonalnego. Myślę wszakże, że poezją powinien zająć się bardziej systematycznie. Jeśli zaś nie zechce pójść za tą radą, życzyłbym mu, aby okazje do wierszy zdarzały mu się jak najczęściej. 

Skrócona wersja tekstu opublikowanego w dwumiesięczniku literackim "Topos" (3/154/2017).

sobota, 15 lipca 2017

Genowefa Jakubowska-Fijałkowska, Paraliż przysenny, Instytut Mikołowski, Mikołów 2016.

1.To chyba najbardziej ostry w swoim wyrazie zbiór wierszy GJF, która, jak wiemy, nigdy ani ze sobą, ani z czytelnikiem szczególnie się nie certowała. Regułom się nie kłaniała. Z konwenansami na kompromis nie chadzała. Tak dalece, że trzeba by chyba porzucić daremne próby dorabiania do jej poezji jakiejkolwiek ideologii. Jest na to zbyt konkretna. Ale w tym tomie wali już nie po oczach, ale  wręcz między oczy.

2. Z życiem poezja Jakubowskiej-Fijałkowskiej zmagała się od samego początku, a pewnie jeszcze wcześniej – na długo przed książkowym debiutem (Dożywocie, 1994). Teraz jednakże staje twarzą w twarz z nowym przeciwnikiem: z czasem, który bierze się z nią – dosłownie – za kudły (por. Sypią mi się włosy) Opisana w tym tomie historia mogłaby zaczynać się zdaniem: „Przychodzi czas do poetki, a poetka, łubudu go słowem ciężkim i obelżywym, itp.”. Bo tak właśnie kwituje symptomy jego destrukcyjnego działania. Atakuje go zjadliwą ironią, Reaguje szybko, spontanicznie, celnie. Próżno u niej byłoby szukać melancholii, co mogłaby przecież towarzyszyć wielu wyznaniom bezradności, na którą nie mogą zaradzić „skrzyp polny/ szampony trzy w jednym suplementy diety// odżywki balsamy olejek arganowy// gaje oliwne na włosy” (Sypią mi się włosy). Podmiotka tych wierszy skóry tanio jednak nie odda. Stawia się starości. Stawianie się ma we krwi, doskonale wyćwiczone. Zresztą taka nie-pokora okazuje się w jej przypadku bardzo skuteczną, strategią; trzyma starzenie się, podobnie jak inne demony na odległość kilku- kilkunastu zapisanych wersów. W ich intensywności, w skrótowości, kumuluje się cała, do pewnego stopnia chyba skuteczna, energia przekleństwa czy zaklęcia. Może być, że poetka zdołałaby zakląć także własne cierpienie cielesne i duchowe, pogromić dręczącego ją złego duch (zob. Ten diabeł ciągle mąci). Innym sposobem radzenia sobie w tych nieustępliwych opałach, jest ucieczka, konkretniej zaś – regresja do wcześniejszych przedludzkich, form biologicznych, cofnięcie się do formy płaza (Matko żabo) szczęśliwego, bo podległego jedynie obiektywnym prawom natury. Trzeba było aż tak głębokiej regresji, bowiem, jak wnosimy z wiersza, Iskanie małp, nawet orangutan, po euforii wywołanej pozytywnymi doznaniami, popada w podobny do człowieczego smutek samotności. Tymczasem tylko człowiek ustawicznie konfrontuje się z moralnym złem, manifestującym się nie tylko w spektakularnych tragediach, ale, o wiele częściej – poprzez dojmującą, dziedziczną bylejakość życia (zob. Też sklejają ci się rzęsy Wioletto). Trwa w niej nuda, ból, obmierzły miazmat, obrzydliwy wyziew. Panoszy się na blokowiskach, którym nie pomoże nawet najstaranniejsza rewitalizacja. Poetka obserwuje je okiem     insiderki, jednej z wielu tutejszych bab współczująco sportretowanych w wierszu Osiedlowy spleen, utrudzonej, ale zdolnej jeszcze do przeciwstawienia się losowi
Jej liryczne „ja” dokonuje transgresji, eksponując fizjologię i cielesność. Bywa na swój sposób „bezwstydne”, gdy odsłania się np. w lotniskowej toalecie czy podczas zmagań z przypadłościami kobiecej fizjologii (Infekcje intymne (z reklamy TV)). Drastycznie, dosadnie usiłuje ukazać prawdę o upokorzeniu, na jakie skazana została żeńska część ludzkiego rodzaju. (Przypominam: tylko bez ideologizowania tego poglądu!) I gdyby szukać dla jej dyskursu punktu odniesienia, trzeba by chyba stwierdzić, że podmiotka tego (i zapewne nie tylko tego) tomiku więcej ma wspólnego z liryczną personą zbioru Anny Świrszczyńskiej Jestem baba (1972) niż z uduchowioną refleksyjnością Teresy Ferenc, jako autorki zbioru Stara jak świat (2004).

3. Skupiając się na wątku cielesności, nie ominiemy powiązania erosa i sacrum. Relacji skomplikowanej, graniczącej nieomal z bluźnierstwem. Więź religijna ma tu charakter sensualny, a właściwie seksualny. Rządzi nią na wskroś przecieleśniony amor profanus skierowany ku bóstwu, które może nosić także imię Allacha; do takiej hipotezy uprawnia wiersz Bóg powrócił do miasta z architekturą Istambułu w tle. Tak ryzykowne wyobrażenia wyostrzają głód uczuć pozostający właściwie leitmotivem poezji autorki zbioru Pan Bóg wyjechał na Florydę.

4. O zmaganiu się z późną dojrzałością lepiej niż jakiekolwiek wyznania świadczy nieco większa w tym tomie ilość tekstów przywołujących dzieciństwo i młodość. Zaś bardziej lapidarnej oceny PRL-u niż ta zamykająca wiersz „Stalinogród (Dokument na Planete + HD) nie potrafiłby sformułować nawet najbardziej kompetentny politolog.
  Liryczną personę Jakubowskiej-Fijałkowskiej straszą widziadła, trapią koszmary, nawiedzają gorączkowe majaki. Że nie dała się im sparaliżować, dowodzi, jak wiele wciąż ma siły, jak wiele egzystencjalnego uporu.


Warsztatowa wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".

Zob także moje uwagi o tomie GJF "Czuły nóż" (01.07.2006) w blogu "charakter pisma" 

sobota, 8 lipca 2017

Karina Stempel, Noc w Nome, Fundacja Duży Format, Warszawa 2016.


Całkiem niedawno Karina Stempel zadebiutowała obiecującym zbiorem Rok drewnianego konia (2015). Teraz opublikowała tom podebiutancki: mroczny, fantastyczny, fantasmagoryczny. W porównaniu z debiutem to  zbiór jeszcze bardziej wizyjny bardziej obrazowy. Poetka nadal lubi się skrywać za opisem sytuacji, za wypowiedziami rozmaitych person. Tytułowe Nome, początkowo wyobrażone jako siedlisko, może miasto, niby jakieś Thule na najdalszych krańcach cywilizacji, równolegle okazuje się odrębnym stanem ducha oraz wyobraźni. Nic zatem dziwnego że w monologach poetki lęk miesza się z fascynacją. Sama pojawia się w tej przestrzeni raczej jako gość. Na stałe reprezentuje ją tam Matylda, mistrzyni przystosowania do warunków paranormalnych. Początkowo niektóre jej cechy sugerują, że jest ona alter ego lirycznego „ja”. Matylda to jednak ktoś inny, osobny: wygląda zrazu na outsiderkę, cichutką księżniczkę zamkniętą w wieży czasu (por. Lewa strona Matyldy), ale rychło z zadziwiającą łatwością adaptuje się do klimatu tej krainy trudnego zarówno fizycznie jak duchowo. Bowiem długie pod tą szerokością geograficzną wielodniowe noce (zob. wiersz tytułowy) przenika magia splatająca ze sobą sprawczą energię słowa i moc tabu przywiązanego do wymówionego albo przemilczanego, względnie zamilkłego, imienia (ten nominalny kult nadaje przydaje tytułowi zbioru nowych znaczeń). Duchowość Nome sporo ma sporo cech archaicznych, pierwotnych, animistycznych, wyraźnie wzorowanych na wierzeniach ludów Północy (Nie ma niewinnych słów; Tengo miedo). Określają one reguły przetrwania, a respektowanie ich stanowi warunek konieczny zadomowienia się w ciemnościach, gdzie słońce zagląda z rzadka i robi wrażenie zjawiska cokolwiek egzotycznego (Między wierszami). Wszelakie inne formy religijności, z wyjątkiem może swoistego panteizmu zarysowującego się w wierszu Tobą sprawiają kłopot Matyldzie we śnie uwolnionej od grawitacji (Matylda lewicuje). Względny spokój, bezpieczeństwo, zapewniają tylko należycie ułożone stosunki z duchami oraz z imionami, w tym z własnym imieniem. Poezja Kariny Stempel przypisuje im autonomiczny byt, a wyższość nad tymi, którzy je noszą. Bo jak sugeruje tu liryczne „ja” – imię mieści w sobie esencję osoby (Głosy). Chroni niczym amulet; mówi poetka: „Zaśnij spokojnie,/ Matyldo. Póki masz imię/ jesteś, ono cię nie opuści” (Nie ma innych bogów). 
Nome musi przyciągać z magnetyczną siłą, skoro podmiotka porzuca zamysł innej dalekiej wyprawy, żegnając go wierszem. Z nieodbytej podróży do Chile.  Tym większe zaskoczenie ogarnia czytającego w finale zboru, gdy widzi Matyldę wyruszającą (pieszo!) na galaktyczną wędrówkę. Z całą pewnością liryczne „ja” Kariny Stempel podąży za nią. 

Skrócona wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".

sobota, 1 lipca 2017

Maciej Papierski, Zgubiona wizytówka, Fundacja Duży Format, Warszawa 2017.



Kiedy zaczynam czytać ten debiut, ogarnia mnie poczucie, że pojęcia, z zasady przecież abstrakcyjne, stają się nagle dotykalne. Takimi czyni je skupienie wytężona uwaga. Tom rozpoczyna się zdziwieniem, konstatacją nagłego zatrzymania się świata, przystanięcia czasu i ustalenia się przestrzeni, gdzie byt mówi – oczywistą obecnością – najbardziej dobitnie. Wtedy otwiera się „nagły prześwit” a podmiot nabiera przekonania, że ”jednak ktoś dba o porządek” (Chorał). Ów ład, transcendentny, przychodzący spoza granic potocznego doświadczenia, integruje człowieka i budzi podziw przechodzący w uwielbienie. Wzmacnia także napięcie pomiędzy zmysłowym poznaniem a intuicjami metafizycznymi.  Dzięki niemu intelektualne spekulacje czy dociekania lirycznego „ja” zaczynają harmonizować z momentami czystej kontemplacji. Bynajmniej nie biernej, bo z dookolną rzeczywistością prowadzi tu podmiot ciągły dialog spojrzeń. Sądzi bowiem, że nieustannie trwamy pod czujnym wzrokiem rzeczy, a kto wie, czy ich okiem nie spogląda na nas transcendencja (por. „***, Pozwól mi mówić o tobie…”). Ufa jednocześnie, że świadectwo oczu ani nie zaprowadzi go na manowce, ani nie wodzi na pokuszenie. I tu się nie myli. Co najwyżej – zachwyca, gdy to, co widzi, przerasta widzącego.  Lecz nawet w chwilach nie aż tak intensywnej percepcji wizualnej treść widzenia działa katartycznie. Oczyszcza odbiór rzeczywistości, uczy prostoty, „uwalnia od sentymentów” (por. Niewysłana pocztówka ze Sztokholmu). Pomaga się ćwiczyć w pokorze, a na koniec – zamilknąć. Milczący poeta? Czy to nie paradoks? Spokojnie, spokojnie. Zwłaszcza poeci powinni widzieć, kiedy zamilknąć i jakim milczeć milczeniem. Gdy poecie objawia się sama forma istnienia, wydaje się zaskoczony jej zgeometryzowaniem (por. Krótka i mglista epifania foremności). Początkowo jakby jej nie dowierza. Potrzebuje chwili dystansu, aby pogodzić się z domysłem, że „Może nie dostaniemy innej formy/ poza zwykłą niepowtarzalnością”. Ale to może nie forma sama w sobie jest unikalna, lecz jej postrzeganie modyfikowane poprzez rozmaite stany umysłu zamkniętego wewnątrz czasu?

Obszarem odniesienia dla refleksji Papierskiego wydaje się być przede wszystkim filozofia. Krótko idzie śladem Kartezjusza (Res extensa), dłużej próbuje empirycznie sprawdzić idee Husserla. Czasami jego monologi wahają się pomiędzy wyznaniem a mini-traktatem. Niemniej owocna lektura jego wierszy nie wymaga erudycji, ale po prostu – otwartej wyobraźni. Z debiutanta może wyrosnąć poeta nie lada, bo intelektualny. W zakresie takiej właśnie liryki przeżywamy ostatnio spory deficyt.  

 Skrócona wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".