piątek, 29 listopada 2019

Nadmorze 23. Antologia wierszy czytanych: Jan Sochoń: "Wytrwałość"



O jesiennym wierszu Jana Sochonia zaczerpniętym z wyboru "Modlitwa do ciszy" (Bydgoszcz 2019)

Strona autorska ks. Jana Sochonia, http://jansochon.pl/
Zaułek Wydawniczy Pomyłka: http://www.zaulekpomylka.pl/
Klub Integracji Twórczych Stowarzyszenie Żywych Poetów: http://zywipoeci.pl /
Galeria Autorska Bydgoszcz http://autorska.pl/
W odcinku wykorzystano kompozycję Chada Croucha Barefoot na licencji Creative Commons 3.0.



sobota, 12 października 2019

Adrian Tujek, Niebieskie nie schnie, WBP i CAK, Poznań 2019.




Kto chce dotrzymać kroku poezji Adriana Tujka, ten już na samym początku musi zawrzeć z jej podmiotem pakt, w którym bezwarunkowo rezygnuje z racjonalności i zgadza się na postrzeganie świata według narzuconych przez poetyckie “ja” arbitralnych, ekstrawagancko nieprzewidywalnych reguł. Wobec inwencji debiutanta wszelki opór jest daremny. Rzadko też się zdarza debiutancka książka tak równa, jednocześnie prowadząca język na najdalszy kraniec abstrakcji. Ową abstrakcyjność najłatwiej zauważyć, przyglądając się użytym w niej nazwom geograficznym, toponimom (zob. Krótko o Alpach) wbudowanym w tok monologu, ale pozbawionym właściwej im funkcji oznaczania elementów przestrzeni. Ich więź z desygnatem podtrzymuje jedynie wątła nić domysłu lub skojarzenie. Bo język, ściślej zaś, wykreowany przezeń światoobraz, podlega tu całkowitemu przemodelowaniu. Wiersz staje się tu poniekąd filtrem zmieniającym nasze postrzeganie. Tempo, zwłaszcza głębokość, tych zmian może zrazu dezorientować, wprawiać w lekki popłoch. Zwłaszcza, że poeta chętnie odwraca związki pomiędzy elementami tekstowej układanki, pozbawia je jednoznaczności (przykład, dosłownie pierwszy z brzegu: „Jest nadzwyczajnie śliczna dziewczyna/ w roztropnej książce./ Po omacku odwróć ją na grzbiet:/ śliczna książka jest w tej dziewczynie.” wiersz Szkatułka).   Tujek mało się jednak przejmuje harmonizowaniem kolejnego, dodanego do monologu obrazu z jakimkolwiek zewnętrznym porządkiem. Wewnątrz tekstu wyobraźnia działa nad wyraz dowolnie. Znaczenie, jeśli wygeneruje się mimochodem, drepcze o pół kroku za wizją. Bynajmniej nie utrudnia to odbioru pod warunkiem, że będziemy dotrzymywać warunków lekturowego paktu. Jeszcze ciekawiej mają się sprawy, gdy na plan pierwszy wysunie się element narracyjny, gdy wyruszymy na wędrówkę przez zdarzenia, czasem po znakach, wciąż w nieznane. Należy nadto pamiętać, że nawet zmierzając do oznaczonego punktu, zawsze dążymy tam ścieżkami przygodności (por. Ring). Choć wypada zauważyć, że taka dynamika raczej nie służy stabilności związku z lirycznym „ty”. Przeżywa on swoje trochę cieplejsze, czulsze chwile (Jesień jest smutna, nawet kiedy zbierasz dwa kasztany, żeby przynieść mi je do pracy), zanim w pewnym momencie wygaśnie, przekształci się w roz-wiązek (Historia). Oparcia nie daje również osobista mitologia. Próżno w jej przekazie szukać jakiegokolwiek pozytywnego przesłania (Potworna). Z niestałością świata podmiot zdążył się już oswoić; nauczył się już nawet wykorzystywać energię przepływu obrazów podobnie jak siłę ekspresyjną kolokwializmów rzuconych nieomal mimochodem w zakończeniu wierszy Kadencja czy Potworna. To właściwie jedyne odwołania do używanych powszechnie rejestrów mowy. Gdyż również w zakresie języka debiutant dąży do skonstruowania oryginalnego idiomu opartego na zaskakującej metaforze (przykład: „Kiedy dziecko jest oczkiem w głowie./ wszyscy przez nie patrzymy. ” – z wiersza Mrożone jagody w kształcie zamkniętych oczu) oraz na niesłychanym porównaniu; co znać choćby po: usta pełne i ciężkie jak stado jaskółek.

  Tytułowy kolor można tu potraktować jako barwny leitmotiv występujący w również w odcieniach granatu czy błękitu. Można go tutaj uważać za barwę widzenia oraz  wszechobecnej w tym zbiorze wody: żywiołu i substancji pospolitej płynnie przybierającej rozmaite formy. Moje subiektywne skojarzenie podpowiada mi, że monologi Adriana Tujka są ciągle mokre, nasiąkłe. Może wilgotne środowisko najlepiej służy jego imaginacji. Aczkolwiek eksplorowanie go wymaga zaawansowanego wyposażenia tudzież porządnego (czytelniczego) treningu.




niedziela, 6 października 2019

Renata Iwaniec, czasami wieszam się z praniem, Fundacja Duży Format Warszawa 2018.


Wiersze dorosłe. Wiersze dla dorosłych. Obcesowe i bezceremonialne. Zmysłowe i cielesne. Tak celne, że zupełnie nie rażą w nich nawet feminizujące zajawki. Po lekturze takich właśnie debiutów ma się poczucie, że prawo do tworzenia poezji konfesyjnej należałoby w pierwszym rzędzie przyznać poetkom oraz poetom odpowiednio dojrzałym. Chodzi mi tu oczywiście o dojrzałość życiową, mierzoną doświadczeniami oraz akceptacją lub sprzeciwem wobec okoliczności w których znalazło się liryczne „ja”.

   U Renaty Iwaniec na plan pierwszy wysuwa się sprzeciw. Zaledwie otworzymy jej zbiorek, a już czytamy: „nie lubię bajek z białą panną w obsadzie/ nie pasuję do romantycznych opowieści” (na ścianie). Przez całą książkę robi wszystko, aby ten pogląd uzasadnić. Podmiotkę popycha do tego własne, silnie rozbudzone poczucie osobności połączone z nieumiejętnością dopasowania się do społecznej roli wzorcowej matki czy kochanki. Liryczna persona nie odrzuca ich bynajmniej, ale gdy w nie wchodzi, zawsze poddaje swoje w nich funkcjonowanie wielostronnej, bezwzględnej często refleksji. Przypomina nam ona, że a szczególnie przeżywanie miłości i śmierci, nie są bynajmniej zjawiskami całkowicie monolitycznymi, integralnymi. Takie zostały dane bohaterce tych wierszy – dalekiej od ideału. Jednym z kluczowych pojęciem dla całego zbioru jest dorastanie. Najbardziej spektakularny jego rodzaj wiąże się z relacją matczyno-córczyną. Dojrzewanie ma tu wymiar wspólnotowy, przy czym dorastają nie tyle osoby, ile właśnie relacja między nimi. Bynajmniej nie bezboleśnie. Nawet samo miano matki budzi w niej opór wynikły z poczucia niedojrzałości (na imię ma Lena), nie tyle nawet do aktualnych obowiązków ile do procesu dorastania potomstwa (zob. pomyślałam o tobie i o kolejnym wierszu), do bolesnego przechodzenia poprzez lęk, dotkliwość, a nawet obrzydliwość, adolescencji (jakie będzie dorastanie). Zajmowało nas dotąd dzieciństwo szczęśliwe, zdrowe. Poezja debiutantki umie wstrząsająco pokazać jego rozpaczliwą, upodloną nieuleczalną chorobą stronę. Gdy przejdziemy się Aleją Dzieci Polskich zrozumiemy, dlaczego skandal niewinnego cierpienia, prowokuje liryczne „ja” do zbuntowanych wyznań na granicy bluźnierstwa. 
  Z wątkiem rodzicielskim spotyka się w tym debiucie temat umierania, ubywania. Umieranie przedwczesne a powolne, z początku nawet niepostrzeżone, bo rozłożone na dekady (trzynaście jesieni i zim nie wróży zapomnienia), zostało tu przeciwstawione kilku rodzajom śmierci na raz – tak tej fizycznej (tylko w lecie można o zimnych), jak i śmierci uczuć, śmierci miłości i śmierci z miłości, okrywającej osieroconą kochankę, dozgonną żałobą, które to stwierdzenie w kontekście całego tomu, gdzie dość często pobrzmiewa pesymizm, wcale nie wygląda tylko na efektowną retoryczną figurę.  
   Można by sądzić, że wszystkie te doświadczenia wygasiły w podmiotce tego zbioru wszelką tęsknotę za czułością, za budowaniem trwałych związków z męskim „ty”. Bynajmniej. Tyle, że teraz, choć niekoniecznie wierzy w ideał wiecznej miłości (por. że za dziesięć lat) sam związek postrzega jako przedsięwzięcie dla długodystansowców odpornych na porażki czy komplikacje, gotowych stanąć na wysokości dnia. Spoglądamy na tych dwoje z nadzieją, że im się uda. Bo debiut udał się Renacie Iwaniec bezdyskusyjnie.


sobota, 28 września 2019

Jadwiga Malina: Czarna załoga, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich oddział Kraków, Kraków 2018.

Czarna załoga - Jadwiga Malina | okładka


Jeżeli ktoś wierzy jeszcze w przyrodzoną dobroć człowieka, lektura Czarnej załogi wystawi jego wiarę na nie lada próbę. Bo kiedy na samym początku zbioru odczytujemy esemesa od pramatki Lucy, możemy jedynie westchnąć, mając na myśli cały ludzki rodzaj: „tak dobrze się zapowiadał, a wyszło, jak wyszło…”. No właśnie, jak wyszło? Poetka nie zostawia nam złudzeń co do tego, że katastrofalnie. Tak dalece, że żaden z przedludzkich antenatów, których kosteczki skrupulatnie liczą dziś paleoantropologowie, nie miałby najmniejszej chęci przyznać się do pokrewieństwa z homo sapiens. Tyle, że w porządku tych wierszy, grzechem pierworodnym i cechą konstytutywną człowieczego gatunku, nie pycha była, lecz chciwość ciągnąca się skazą przez całe jego dzieje. Poetkę niepokoją przede wszystkim cechy negatywne stanowiące wyróżnik gatunkowy ludzkiego rodzaju: destrukcyjne samolubstwo, śmiertelnie niebezpieczna dla otoczenia pazerność. W wierszu tytułowym, inspirowanym średniowieczną ilustracją Robineta Testarda do dzieła Zwierzęta bajeczne Egiptu i inne cuda świata (ok.1480), czytamy: „Jeszcze całkiem słusznie wkoło. W paszczach. Płetwach./ Jednorogach. Jest kamień na kamieniu. Zamek w dali./Kopytko na nogach. Ale już płynie. Już podpływa./ W mig wszystko rozpieprzy. Czarnego statku załoga.”. Ekfraza wyśmienita, zwłaszcza jeśli porównamy ją z ikonograficznym źródłem jej inspiracji, gdzie w wodach wijącej się rzeki, gdzie gasi pragnienie jednorożec, brodzi sobie, fantastyczny, pokaźny jaszczur, tuż obok kąpie się gad jakiś pomniejszy, a brzegi zasiedla ptactwo pospołu ze efektownymi wizualnie czworonogami. Biała warownia wśród lasów wrosła w otoczenie niby skała. W tle istotnie majaczy czernią malowany korab. Wprawne oko dojrzy tam kilka ludzkich sylwetek. To zdegenerowani, drapieżni potomkowie łagodnej Lucy oraz jej kolejnych w łańcuchu generacji następców: pierwszych myśliwych (zob. Polowanie nad wodą) i pierwszych artystów (Jaskinia). Owych przed-ludzi, w przeciwieństwie do czarnych załogantów, Jadwiga Malina traktuje z czułością, z uwagą, a pod koniec zbioru oddaje im głos, aby o samotności mówili we własnym, poniekąd także w naszym, imieniu.  Wynik starcia człowieka z naturą jest już znany. Co z tej wojny ocalało, zostało wydane na łup ludzkiej żądzy posiadania i panowania – taką pesymistyczną na wskroś diagnozę da się wyczytać z wierszy Maliny. Współczesna zaś cywilizacja zupełnie nie rokuje nadziei, że zdobywca przemieni się kiedyś w rozumnego gospodarza lub bezkonfliktowego sąsiada żyjących na planecie stworzeń. Być może jego chciwość to jakaś mutacja nabyta w późniejszych stadiach rozwoju na całkiem ludzkim już etapie? Od tak pojętej cywilizacji poetycka persona się odwraca; zaleca zbawienną – w całym tego słowa znaczeniu – rezygnację z rzeczy niekoniecznych (O nieposiadaniu), po czym najbliższą ścieżką, biorąc przykład z Davida Attenborougha, podąża jak najdalej „od rasy panów”. 

  Sytuacja ludzkości jawi się tu jako nader trudna. Czy tragiczna? Na to pytanie nie znajdziemy w wierszach Maliny jednoznacznej odpowiedzi. Jej pasja moralna wyraża się na rozmaite sposoby, nie tylko poprzez krytykę; także poprzez mobilizację do zastanowienia się nad jakością naszego myślenia o bliźnich (Buty świata). Natomiast szczególnie zatwardziałych w egoizmie upomina: „Zaprawdę powiadam wam, kto brata swego ma za nic./ Kto mu szkodę czyni. Przez kogo dzieci jego cierpią/ Niedostatek. Ten niech zapozna się z dziełem Memlinga.” (Przed sądem). Prosto, jasno, bez niedomówień.

Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"


sobota, 21 września 2019

Nadmorze 22. Antologia wierszy czytanych. Maciej Bieszczad: "Upał"




Kliknij, żeby odtworzyć audio.


Interpretacja wiersza Macieja Bieszczada "Upał" z tomu "Kołatanie" (Sopot 2018)

Notatki do podcastu:
Wydawnictwo Forma: http://www.wforma.eu/
W odcinku wykorzystano utwór Pianochocolate "Before the rain" z albumu "Time to meet" (2015) na licencji Creative Commons.
Kontakt z autorem podcastu: lorkowski@wp.pl
archiwum z wcześniejszymi odcinkami "Nadmorza": https://archive.org/details/@piotr-wiktor_



sobota, 14 września 2019

Aleksander Wierny, Sygontka, K.I.T., Stowarzyszenie Żywych Poetów, MBP im. Ks. Ludwika I, Brzeg 2019.


Poetycki debiut Aleksandra Wiernego (autor ma już w dorobku cztery książki prozatorskie) pozwala się czytać jako opowieść o znajdowaniu własnego, nieprzypadkowego, miejsca na ziemi, w tytułowej Sygontce, którą mapa lokalizuje w powiecie częstochowskim.
Więc co? Kolejny sentymentalny inteligent uciekający na wieś, aby cieszyć się pięknem natury oraz poczciwą prostotą stosunków międzyludzkich? Bynajmniej. Podmiot Sygontki jest na to zbyt trzeźwy, zbyt rzeczowy. Emocjami rozporządza powściągliwie, kieruje je w stronę życiowej partnerki i zrodzonego z niej potomka. Wszakże nie należy uważać tej poezji za oschłą czy uczuciowo wychłodzoną. Po prostu przywiązanie lirycznego „ja” do konkretu sprawia, że koncentruje się ono na bardziej obiektywnych elementach rzeczywistości.
Zagospodarowywanie zakupionego siedliska, prócz wymiaru praktycznego, ma wymiar egzystencjalny. W kolejnych fazach przekształceń, podmiot czyni je sobie przynależnym, ale i sam coraz bardziej do niego przynależy. Nie nadweręża tego związku konieczna przecież konfrontacja z lokalnymi przejawami natury, które należy przecież ująć w ramy gospodarskich zamysłów: odebrać ziemnym żukom ich żerowiska na rzecz ogrodu (Będą barwy), ograniczyć pasikonikom ich trawiasto-podwórkowe terytorium (Wzrosną prawdziwe domy), czy bezkrwawo pozbyć się z domu szkodliwych gryzoni (Mieliśmy myszy). Kolejność ogniw w łańcuchu pokarmowym podmiot przyjmuje z dobrodziejstwem inwentarza; znaleziska po zwierzęcych łowach (zob. Będę musiał mordować) utwierdzają go w tym poglądzie, wzmocnionym atawistycznym odruchem myśliwego (por. Martwe, jeszcze ciepłe), więc przekonanym jaroszem raczej nie zostanie. Jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że i jemu przyjdzie kiedyś ponieść konsekwencje swych starćz naturą (Śmiertelny śnieg). Na razie jednak nie myśli jeszcze przejść do defensywy. Tyle jeszcze przed nim do zrobienia: czuwa nieustannie nad bliskimi, chroni byt rodziny, skupia ją wokoło domowego ogniska (Sztucznie stworzony); uczy syna czynności ważnych dla przetrwania domu, a nawet – dla bezpiecznej ojcowskiej przyszłości (On). Chce mieć czas na towarzyszenie matce swego dziecka w pracach ogrodowych, a do nieobecnej – tęskni (Lepsza era). Stojąc na mocnym fundamencie, autorska persona mierzy się myślowo z elementarnymi dla egzystencji zagadnieniami, czasem trudnymi nazwać, określonymi jedynie ogólnym zaimkiem „to” (zob. To trwa). Tajemniczym, sugerującym niebyt, zanik istnienia. Nie ze śmiercią bynajmniej, jałowo-bezwonną (zob. Każda śmierć), bo może się ona okazać długim odpoczynkiem przed zmartwychwstaniem (W nagłym przypływie sił), ale z nieskończonym, bezradnym wygasaniem (Już zgasł) Równolegle do tych medytacji rozwija się nowa opowieść źródłowa, , tworzona także na użytek syna, głównie podczas wypraw poza domowe opłotki, „do wapiennego kamieniołomu/ po dzikie jabłka” albo na pobliskie wzgórze. To uniwersum musi mieć przecież własny Eden i Wzgórze Czaszki. 
Wysiłki i rozmyślania tekstowego „ja” owocują nareszcie zrozumieniem, najprostszych, acz mało idyllicznych prawd świata zamieszkałego przez istoty, „co w ciemności/ uparcie szukają dla siebie pożywienia.” (zob. Ziemia ludzi i zwierząt).Owo zrozumienie dociera doń nagłym błyskiem, przychodzącym spoza racjonalnej świadomości. Skąd? Nie pytajmy. Przecież nawet sam poeta w ostatnich słowach tomu stwierdzi: „właściwie wszystko jedno/ skąd płynie światło”.

Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"

sobota, 7 września 2019

Nadmorze 21. Antologia wierszy czytanych: Lesław Nowara, "Banknot"




O wierszu Lesława Nowary "Banknot" z tomu "Ciemna strona światła"
(Katowice 2019)


Notki do podcastu:
Śląsk - Wydawnictwo Naukowe (strona poetycka)
http://www.slaskwn.com.pl/ksiazki/kategoria/poezja
Dom Literatury w Łodzi: http://dom-literatury.pl/
Wydawnictwo Forma: http://www.wforma.eu/
Blog Nowe Litery: https://nowelitery.blogspot.com/
Kontakt z autorem podcastu: lorkowski@wp.pl
archiwum z wcześniejszymi odcinkami "Nadmorza": https://archive.org/details/@piotr-wiktor_







sobota, 31 sierpnia 2019

Miłosz Waligórski, Sztuka przekładu, Wydawnictwo FORMA, Fundacja Literatury imienia Henryka Berezy Szczecin, Bezrzecze 2018




Miłosz Waligórski zdążył przyzwyczaić swych czytelników do stałego repertuaru tematów
i poetyckich klimatów, z klimatem środkowoeuropejskim na czele. W sztuce przekładu znów zaznaczają się one wyraziście i równie ciekawie jak w tomach poprzednich. Europa karpacka, bałkańska, po rumuńsku romańska oraz madziarska wciąż pozostaje dlań terytorium odrębnych znaczeń, wynikłych z bezpośredniego doświadczenia prowadzącego do zgoła nietuzinkowych interpretacji tej bardzo samoswojej przestrzeni, pogranicza języków, kultur, tożsamości. Zaiste jest to miejsce, gdzie tłumacz ma naprawdę dużo roboty, a kompetencje przekładowe co krok sprawdza w praktyce. Im głębiej wczytujemy się w ten zbiór, tym  łatwiej dostrzec, że przekład jego autor traktuje jako czynność dalece przekraczającą ramy obiegowych definicji, określającą go jako sztukę tworzenia nowego tekstu poprzez dobór semantycznych równoważników poszczególnych struktur oryginału. Pod piórem Waligórskiego tłumaczenie staje się budowaniem międzyludzkiej relacji pomiędzy tłumaczem a jego partnerem/partnerką; zaś języka, w którym owa relacja się nawiązuje, nie sposób zredukować do neutralnego medium, gdyż w sposób decydujący ją ustawia, przede wszystkim zmysłowo, emocjonalnie, co do pewnego stopnia pozwala także rozwiązać także problem nieprzekładalności; wyznaje poeta: „nie wiem jak ci to wytłumaczyć/ stawiam gwiazdkę/ i piszę pod kreską/ – / nieprzekładalna gra słów/ i zaraz słowa/ zamieniam na oczy” (sztuka przekładu (ciuciubabka)). Chyba można już postawić hipotezę, że w porządku tego tomu każda sytuacja komunikacyjna jest na swój sposób tłumaczeniem, bo spotyka ze sobą różne języki, którymi wyrażamy nasze bycie, a gra słów toczy się przede wszystkim o zrozumienie jawiącego się nam „ty”. Niemniej tłumacz odgrywa tutaj także rolę translatora, czyli tego, kto przenosi znaczenia: „wyprowadzam z kraju rzecz/ przed sąd drugiego języka// on daje drugie dożywocie” – mówi o sobie w wierszu sentencja (alibi). Tłumacz, gdy pochyla się nad tekstem rozumianym jako zespół (niekoniecznie zwerbalizowanych) znaków to także tropiciel istnienia, interpretator czyjejś obecności, niekiedy ułomnej (es), a choć nie może jej ex post naprawić, wystarcza, że ją, z jej usterkami,  ocala.  Całe istnienie, jak przekonuje nas wiersz, mieć i być ma przecież naturę gramatyczną, a drobne z pozoru zmiany w podsystemach języka, takich jak fonetyka lub fleksja mogą mieć znaczenie ontologiczne. Tym samym mogą mieć także wpływ na sposób uprzytamniania sobie biegu rzeczy świata tego, do których przynależy, wymóg ostrożnego wspominania zmarłych (50), czy potrzeba odczytywania w gestach i zachowaniach dziecka metafor odnoszących się do życiowych konieczności (córka, cyrk). A wszystko po to, aby uwiarygodniła się początkowa deklaracja poety/tłumacza: „nie wszystek umrę/ choć cienko przędę/ życia nić/ kreseczka/ zbawi mnie/ od nic” (/).



Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"

Omówienie poprzedniego domu Miłosza Waligórskiego (Długopis) w 11. wydaniu podcastu "Nadmorze"


niedziela, 19 maja 2019

Joanna Pełka Śmiełowska, przeciwległe żebro, Fundacja Otwartych na Twórczość, Poznań 2019.




W poetyckim pisaniu Joanny Pełki Śmiełowskiej czuje się ambitny zamiar zaangażowania tyleż wyobraźni czytelnika co jego intelektu i zmysłów, nawet duchowości. Debiutantka podejmuje przy tym nie mniej ambitną próbę stworzenia języka poetyckiego, który stałby się uniwersalnym medium zdolnym przekazać każdą treść; języka, zdolnego udźwignąć ciężar kwestii metafizycznych, opisać dowolny stan emocjonalny, nawet doświadczenie paranormalne. Pewnie totalność tego zamiaru sprawia, że w pierwszym kontakcie jej wiersze robią wrażenie dość mocno rozwichrzonych. Aby się przyzwyczaić do wartkiego toku lirycznych monologów, będących żywą dynamiką, trzeba się wpierw dać im unieść, pozwolić się porwać. Dopiero potem świta w nich coś i ktoś. A konkretniej – podmiotka, czyli podmiot rodzaju żeńskiego, swą żeńskość wykorzystujący kreatywnie, nieco uwodzicielsko; doskonale wie, jak wykorzystać soft power autokreacji. Widmowa, pełna marzeń o idealnej miłości, romantyczka, zręcznie porusza się pośród kulturowych kodów, wykazuje skłonności mistyczne. Osobowość przebogata, frapująca. W którąkolwiek zabierze czytelnika stronę, gdziekolwiek ją spotkamy, zawsze pozostaje zajmującym towarzystwem. Pozostaje nim nawet wówczas, gdy daje się zauważyć na uboczu ulicznej krzątaniny, gdzie spisuje „na bezsennym pergaminie/ wielowartościowe logiki świata” (cogitationes). Wielokierunkowość, wielowartościowość poetyckiego myślenia próbuje debiutantka potraktować jako środek przy pomocy którego da się pogodzić sprzeczności. Do pewnego stopnia skuteczny, także dlatego, że podmiotka staje czule i blisko każdego tekstowego „ty”. Snuje monologi intymne; zwraca uwagę swego adresata na każdy subtelny, niezwyczajny szczegół. Chociaż zazwyczaj upozowana na istotę odrealnioną i wiotką, gdy czuje taką potrzebę, błyskawicznie wróciwszy do przytomności, potrafi podsumować erudycyjną dysputę niespodziewaną, ironiczno-erotyczną pointą: „a potem nagle w pana rozumieniu wszechświat stał się dualny/ ponieważ przez niepomierną chwilę składał się jedynie z dwóch/ jędrnych jabłek” (nie słyszeliśmy się od stworzenia). Zapatrzona w literackie ideały wielkich kochanków, nie kryje bynajmniej, że rzeczywisty mężczyzna jest jeno ich lichym cieniem, postacią, którą trzeba dopiero nauczyć obchodzenia się z zaskakującą tajemnicą kobiecości, której zgłębianie prowadzi do transgresji lub zmienia się w sytuację graniczną. (patrząc na niego). Wyraźnie zmęczona udzielaniem takich lekcji ucieka w baśń, w afrykańską lub dalekowschodnią, egzotykę, ostatecznie wycofuje się w bezpieczne, poetyzmy. Trudno ukryć, że wyrażenia rozpoznawalne od razu jako poetyckie, sięga z upodobaniem. Lubi konstruować monologi piętrowe, spiętrzone, wielokondygnacyjne. Eksperymentuje nie tyle z formą, ile ze snami i projekcjami, z napięciami pomiędzy spontaniczną wizją a uruchamiającym myślenie pojęciowe medytacjami, jak wówczas, gdy analizuje związek pomiędzy sacrum a przemocą (jasnowidzące uliczki innych religii…) okrutną czujących dla istot. Człowiecze zamiary opanowywania czy użytkowania przyrody zasługują w jej oczach na bezwzględną naganę (czy wiesz, że w wodach Amuru). Światopoglądem tej poezji jest radykalny ekologizm, zakładający, że dobro stanowi konstytutywną cechę natury (wyjaśnijmy – nie zawsze całkowicie niewinnej i łagodnej), dalej -  wiara w pierwotność tego dobra natury wobec kształtów, w które przywdziewają się jej fenomeny (manifestująca się od samego początku w czułych dziecięcych gestach wobec żywych stworzeń (przywołuję w pamięci), cenione przez poetkę o wiele wyżej niż rezultaty dociekań myślicieli.
„Nie nauczę się poezji”  - wzdycha w pewnym momencie debiutantka. Trochę chyba kokieteryjnie, bo bez wątpienia dale się u niej stwierdzić ogólne wyczucie poetyckości. Co zaś do szczegółów – powinna się chyba przyjrzeć nieco bardziej krytycznie sformułowaniom takim jak „nagłe objawienie/ w postaci rozciętego krocza etiopki/ jest dla miłośników kwestią drugorzędną”  (pewnego razu) albo „kobiety renesansu ukryte w kastracji/ wspomnień” (temperament zwierząt). I niekiedy, zwolniwszy tok monologu, pozwolić czytającemu poczuć przyjemność z bogatej wizji lub zastanowić się nad zaszyfrowanym w obrazie czy w przenośni znaczeniem.


Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"


sobota, 2 lutego 2019

Maciej Bobula, wsie, animalia, miscellanea, Fundacja Duży Format, Warszawa 2018.





Kiedy poeta-debiutant oświadcza: polskie wsie// część ciebie/ część mnie”, wyraźnie wie, co mówi. Czuje się to od już od początkowego, stuprocentowo antyidyllicznego wiersza szalejów.  Od samego początku wiadomo także, że Bobula czytelnika oszczędzał nie będzie. I nie oszczędza w imię autentyzmu. Kiedy już zaakceptujemy zaproponowane przez poetę konwencje lekturowe, zobaczymy jego podmiot wpierw jako lokalsa, ale lokalsa wyedukowanego próbującego teoretyczną wiedzę zweryfikować w konkretnej, namacalnej, doskonale znanej, przestrzeni (zob. nowy korbut a serce w boljerze). Dysonans poznawczy okazuje się dlań wyjątkowo inspirujący, ba, skłania go nawet do rezygnacji z postawy reportera i do przejścia na poziom pozornie tylko naiwnego opisu rzeczywistości. Bezpośredniość wyjątkowo dobrze mu służy i w szeleszczącym polskimi spółgłoskami słowie ożywa obraz poniemieckiego, ponurego sioła, gdzie absurdalne dramaty takie jak wypadki przy pracy (por. brona) rozgrywają się w pejzażu rozległych pól. Wszystko zaś, niezależnie od pory roku przenika atmosfera monotonii i rezygnacji (biała zima); czytamy tutaj: “wiosną obierki, / latem obierki, / jesienią obierki, / zimą obierki// są.// w nich mam upodobanie.” (obierki). Tego stanu rzeczy w żaden sposób nie może odmienić obecność Edka, garbatego nosiciela poezji. Niby współplemieńca, współbrata w alkoholowych ciągotach, ale przecie poniekąd artysty. Liryczne “ja” zbioru tomu wyraźnie akcentuje jego duchowe powinowactwa z Hrabalem i Herbertem, zatem z nie byle kim. Generalnie jednak wycieczki po-wiejskie stają się dla Bobuli okazją do formułowania osądów społecznych zakorzenionych w historii z katolicyzmem i antysemityzmem na czele („polskie wsie// mordowały żydów nie zabiły Jezusa”), gdzieniegdzie zdołał nawet posłyszeć echa epoki pańszczyźnianej, przypomniał chłopskie nieszczęścia, prymitywizm, upodlenie („polskie wsie// rów pełen pijaków/nasiąknięte moczem portki”). Nie wykluczam zresztą, że wiejskie środowisko traktuje jako pars pro toto całego społeczeństwa, bo niby jakże inaczej dałoby się wytłumaczyć umieszczenie właśnie w pierwszej części książki zjadliwej, diagnozy ogólnonarodowego alkoholizmu prowadzącego do zbiorowej biodegradacji, której przyczyną cierpki jabol z ojczyzną na etykiecie. Hm… istotnie musi to być trunek podstępny a szczególnie jadowity, skoro sparaliżowany nim naród „leży na mapie jak nawóz/ którego gleba nie chce przyjąć”. Byłby-ż zatem zainteresowany moralnym zbudowaniem współczesnych? Wolne żarty. Ani prorok z niego, ani pozytywista. 
Więc może… animalista? Już prędzej. Nie zdziwiłbym się zanadto, dostrzegając go na jakiejś demonstracji radykalnych ekologów. Można ów ekologizm uważać za akt ekspiacji za chłopięce okrucieństwa względem pospolitych płazów (zob. smutna żaba pepe). Teraz  jednak ów żal za niegdysiejsze przewiny wzmacnia trochę dojrzalszy namysł nad naturą człowieka oraz jego ewolucyjnych pobratymców umieszczony w kontekście nadprzyrodzonym zastanawia się bowiem poeta: “a może to jest właśnie tak, że   niektórzy z nas/ pochodzą od małp bonobo,/ a tylko niektórych stworzył bóg? // skąd więc zło?// bo raczej nie od małp bonobo.” (małpy bonobo bezinteresownie pomagają innym zwierzętom, to fakt). Zanim zaczniemy się gorszyć takowym poglądem, zauważmy, że mamy tu do czynienia raczej z zapytaniem niźli z konkluzją. Pewne wnioski sugerują nam inne, zamieszczone w tym debiucie teksty, gdzie odwracając ludzko-zwierzęcą hierarchię gatunków, wprost zakwestionował debiutant uprzywilejowaną pozycję człowieka w łańcuchu pokarmowym (myśliwy) lub w porządku przydatności medycznej (zob. ludziobicie). 
Prawdziwy jednak hardcore czeka nas w części trzeciej. Zamieszał tu poeta na całego. Nic zgoła dlań świętego, od chłodnego sacrum śmierci poczynając (por. martwy człowiek (plus ça change plus c’est la mȇme chose)). Potem robi się już tylko ostrzej i coraz bardziej groteskowo. Świat wypadły z formy dosłownie w ostatniej chwili daje się uchwycić w strofy, gdzie pojawi się wyraźnie niewyżyta mama (spotify) albo gromadka dziewuszek praktykujących dość intymny rodzaj bliskości (i know you’re fucking someone else, czyli). Towarzyszy im policjant w akcji (wiersz obok) tudzież naród. Naród, ma się rozumieć, zły w swoich religijnych uroszczeniach (my chcemy boga). Hmm… przeciwników ustawił sobie poeta dość standardowo. Ale swoją krytykę prowadzi bynajmniej nie z pozycji oświeconego liberała, ale – co wypada odnotować – postrzega ją oczyma obywatela i ofiary późnej nowoczesności, wolnorynkowego kapitalizmu, systemu ludożerczego (capital holocaust). Brutalny bywa Bobula w swojej krytyce, oj bardzo. Tym bardziej zaskakuje (zdecydowanie in plus) jego świadomość warsztatowa. Na pierwszy rzut oka za jej najbardziej ewidentny przejaw należałoby uważać dywagacje wokoło poetyki Celana i Krynickiego. Ale bodaj najciekawiej o niej świadczy umiejętność operowania… wulgaryzmem. Nie żebym od razu zagustował w dyskursach plugawiących mowę. Wulgaryzm wzmacnia niekiedy siłę ekspresyjną wypowiedzi. Ale nadużyty irytuje prostactwem bluzgu lub nudzi. Że jest to jeden z najbardziej ryzykownych środków retorycznych powinien sobie zdawać sprawę właściwie każdy, nie tylko początkujący, autor.



Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"


wtorek, 22 stycznia 2019

Robert Rutkowski, Wywołuję siebie z ruin, WBP i CAK, Poznań 2018.


Lektura nowego tomu Roberta Rutkowskiego należy do przeżyć ekstremalnych. Podobnie może czuć się ktoś, kto wraca z wycieczki do krateru czynnego wulkanu; w wersji łagodniejszej – z rumowiska albo z wysypiska śmieci. Takie właśnie miejsca przypomina teraz uniwersum owego zbioru, gdzie poeta unika wszystkich, drobnych zresztą, usterek swego debiutu (Chodzę spać do rzeki, 2015), a pomnożył jego zalety. Utrzymuje w ryzach język, puszcza na żywioł imaginację Kiedy prześledzimy tu przypadki i przygody lirycznego „ja” na końcu zastanawiamy się – jakim cudem je przetrwało i jak  potrafi jeszcze mówić dobrze ustawionym głosem. Napisać o tych wierszach, że postapokaliptyczne, to za mało. Nawet dla tych, co do rozmaitych katastrofizmów  (było już ich trochę) zdążyli przywyknąć, świat otwarty w tym zbiorze odsłoni zindywidualizowaną wersję Apokalipsy. Trudno dociec przyczyny tego kataklizmu. Niespecjalnie bym się zdziwił, gdyby dało się ją wysnuć z samej istoty rzeczy, z nieznanego, zaszytego gdzieś, w niewidocznym tle rzeczywistości, potencjału autodestrukcji, przynależnego do jej DNA zdolnego zburzyć wszelkie znane lub zakładane porządki z porządkiem stabilnych wyobrażeń na czele. Wówczas tego, kto porażoną zagładą przestrzeń zamieszkuje lub chwilowo do niej zajrzy, nawiedzają spiętrzone wizje, choćby takie jak ta: „dokoła zmieszane budynki z drzewami// pola z miastami i zalegający w przełyku/ beton czy to ziemia smutna czy roztańczona/ aż tak bardzo że zapomniała, że poza murami/ własnego ciała tańczy jedynie na orbicie” (Wrzesień), że o wierszu-obrazie prowokacyjnie zatytułowanym Wielkie pieprzenie (sprawdzicie, co to za przyjemność?) nie wspomnę. Przez owe zmarłe miasta, przez zaśmiecone organicznymi szczątkami topieliska (Moczary), wędruje się jak gdyby z musu, bo strach gdziekolwiek przysiąść. W którąkolwiek spojrzeć stronę  – grząsko, pustynnie, hadko. Tylko niektóre sugestie pozwalają przypuszczać, że bezmiar zniszczenia kryje się pod powierzchnią trwałych z pozoru pojęć, przedmiotów lub materii, tam mianowicie, gdzie dociera wzmocniona intuicjami wyobraźnia (por. Drewno).

   Z wnętrza takich pejzaży mówi do nas fantomowy, pałubiczny, okaleczony podmiot. Niby zabłąkany szuka drogi (Gęsiarka), ale pośród widziadeł porusza się zaskakująco zręcznie. Schodzi na moment do świata podziemnego (bywał tam i wcześniej), acz znudzony tamtejszą martwotą, kieruje się ku bliżej nieokreślonemu „zewnątrz” (Wyjścia). Chciałby czmychnąć z tekstu? Bez obaw, nie zrobi tego. To szanujący się podmiot liryczny, więc o żadnym samowolnym oddaleniu się nie być tu mowy. Kimże jednak jest? Może upiorem, majakiem objaśniającym inne majaki ale – co w świetle początkowego wiersza zdaje się wcale prawdopodobne – animatorem marionetki łudząco do siebie podobnej, rezultatem „ukuklenia się bez przytomności” (Z piasku). Żywy czy martwy, pałubiczny czy samosterowny, wcale dziarsko porusza się po poetyckiej przestrzeni, która, jako się wcześniej rzekło, stawia wysokie wymagania nawet zaawansowanymi miłośnikom survivalu. Raz zechce się objawić jako główny, choć bierny bohater zabiegów prosektoryjno-funeralnych (Biel), innym zasię razem deklaruje chęć osiedlenia się na słońcu (Mieszkaniec). A nade wszystko z upodobaniem monologuje refleksyjnie na temat własny tudzież całkiem nieoczywistej natury świata tego (Legenda). Nie miejmy mu tego za złe, bowiem właśnie w takimi monologowaniu wychodzi na światło dzienne to, co oniryczne, podskórne, podprogowe, rozgrywające się na rozmaitych poziomach (nie)świadomości. Spragnione wyrażenia językiem feerycznych widzeń wzbogacanych o nowe wywiedzione, z synestezji szczegóły (zob. Ręce widzą). Pojawiający się w debiucie zespół słów-kluczy, tutaj poszerza się się o nowe pojęcia: „drzewo”, „las”, „tkanina”. Na ich głębszą eksplikację przyjdzie jeszcze czas, gdy w kolejnych tomach otoczą je nowe konteksty. Teraz potraktujmy je jako oznaki, że poezja Roberta Rutkowskiego konsekwentnie się rozwija. 

Warsztatowa wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"


sobota, 12 stycznia 2019

Aleksandra Francuz, Papier ścierny, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu , Sopot 2018.



Po interesującym, naprawdę interesującym, debiucie Michała Czoryckiego (Cztery strony świata) biblioteka „Toposu”, której program zdecydowanie kładzie akcent na autorów z zauważalnym dorobkiem, zaprezentowała czytelnikowi kolejnego debiutanta, a właściwie debiutantkę. Tomik szczuplutki, niecałe czterdzieści stron zapełnionych lapidarnymi szkicami, spostrzeżeniami, uwagami. Zatytułowanymi lub takimi, gdzie rolę tytułu odgrywa incipit. Co sobą przedstawiają? Jeszcze nie spójny światoobraz. Raczej zarys pewnej strategii świato-odbioru, gdzie na plan pierwszy wysuwają się intencje, zamiary, pomysły. Czy zatem lektura tego tomu z góry skazuje na czytelnika na niedosyt? Niekoniecznie. Bowiem frapujące bywa tutaj już samo śledzenie kolejnych prób nadawania imion fragmentom rzeczywistości, dotykanie życia słowami, stanowcze w swoim uporze doszukiwania się prawdy, a jeśli nie prawdy – to z całą pewnością wyrazu, czyli sposobu, w jaki ten lub inny fenomen chce się otoczeniu u-świadomić, uobecnić w powstającym spontanicznie słowniku, wyjść z bezimienności (zob. księgi), albo, idąc dalej, ujawnić swe źródło, podłoże, z którego wyrasta. Bo imię – sugeruje debiutantka – to niezatarty odcisk, ontologiczny ślad w języku. Używanie mowy zatem – wciąż pozostajemy na przedłużeniu ścieżek wytyczonych przez poetkę – możemy utożsamić z procesem nadawania imion. Kreacja literacka przenosi ten proces w osobną przestrzeń aktu twórczego, gdzie twórca jest zarazem łowcą i iluzjonistą zdolnym do przemodelowywania rzeczywistości według indywidualnych reguł (Fleet Street).

   Podmiotka, respektując niegotowość świata, nieustanie próbuje się do niego przymierzyć. Otwartość istnienia, zaciekawia ją, budzi przeczucie niespodzianki lub przynajmniej obietnicy czegoś nowego, dotąd nieznanego; czegoś, co się dopiero kształtuje lub ujawnia (lubiła przymiarki). Lub wychodzi spośród rodzinnych opowieści o czasach zamierzchłych o czasach zamierzchłych, tragicznych jak dawna wojna, w których roztrząsania historiozoficzne muszą ustąpić przed doświadczeniami zapisanymi w pamięci surowo, bezpośrednio (por. pieczęć ; na to trzeba stu lat). Zresztą w tym zbiorze od samego początku często rozbrzmiewają cudze głosy, przede wszystkim głos starszej kobiety (babki? archetypicznej pramatki? animy?) kontrapunktowo zestrojone z jego tonacją. Takie rozwiązanie pozwala spotkać różne perspektywy i sądy. Siłą rzeczy – subiektywne. A chociaż podmiotka szuka własnego, odbicia w obserwowanych przedmiotach (w ilu dnach), koniec końców musi przyjąć do wiadomości, że jej wiedza o sobie, pochodzi spoza niej; z cudzych sądów. „z ludzkiego gadania/ z narosłych komentarzy/ do źródła poczęcia/przypadku wolnej woli rozgrywek szachisty/ determinantów wszelkiej maści” (przechodzi się z ust do ust). Bynajmniej nie wpływa to na ustawienia jej wewnętrznego barometru wrażliwości (wyczuję pod stopami) ani nie osłabia determinacji, z jaką łączy ciało lub materię z wypowiadanym czy zapisanym słowem (por. wiersz tytułowy) i krystalizuje ją w zupełnie nową jakość: „ujmuję w/ nawias/ treść węższą/ to co wypada/ z wiązadeł ogniwa łańcucha/przekładnie duszy” –
takie trochę technologiczne wyznanie streszcza nieomal wszystkie założenia warsztatowe debiutantki Poetycki rytuał rozgrywa się tutaj w uwarunkowanej cyklami natury przestrzeni wiejskiej, gdzie jakby łatwiej trafić na rozstaje życia i śmierci, a także – na rozstaje języka (zob. chodzenie po ziemi). Zawsze daleko od sielankowej czy arkadyjskiej mitologii, natomiast blisko pierwotnego wyobrażenia domu (z dziejów zabudowy chłopskiej) lub czynności na wskroś powszedniej jak przerób mięsa po uboju (ruchome cienie). 
   Jasna sprawa: otrzymujemy tu ledwie próbkę talentu. Ale na takim już poziomie, że debiut Aleksandry Francuz wolno nam uważać za zapowiedź zbioru podebiutanckiego. Mam nadzieję, że będzie obszerniejszy.

Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"