niedziela, 25 stycznia 2015

Dominika Kaszuba, domy pasywne, Stowarzyszenie Salon Literacki, Warszawa 2014.

Dominika Kaszuba zaskakuje konsekwentnym odwróceniem funkcji terminów technicznych wytrąconych z użytkowej jednoznaczności. Ich bezdyskusyjna ścisłość, okazała się pozorem, który można unieważnić jednym przenikliwym spojrzeniem w głąb sytuacji (zob. listy do m.). Poetycka strategia Kaszuby wychodzi od analizy struktur. Jej tekst absorbuje rytmy, drgania, zawieszenia procesów operacyjnych, ciemnienia warstw farby, skropliny korozji (zob. wejścia lub awaria w mieście w.). Określa ich właściwości ontologiczne (przekrój) tudzież potencjał semantyczny (zob. billboard nr 1 w drodze do Katowic). Sprawdza, czy w obrębie jednego monologu może zadziałać synergia różnorakich składników zmierzających do wspólnego znaczenia. Czy spontanicznie umieszczone w określonym kontekście elementy stworzą wspólnie język jednolity a na tyle niesprzeczny, że udźwignie całkiem poważne doświadczenia i diagnozy. To, co dotąd napisałem, sugerowałoby, że debiutantka naśladuje dykcję wczesnych awangard. Nic bardziej mylnego. Żaden poemat nie rozkwita tutaj z pojedynczej, centralnej metafory. Monolog płynie gęstym strumieniem, meandruje, przystaje. Architektura tej poezjo-prozy, choć robi wrażenie całkowicie przypadkowej, okazuje się ostatecznie bardzo solidna, zdolna udźwignąć najważniejszy problem: zamieszkiwanie „ja” w samym sobie. „Ja” dwoistego, przeżywającego napięcie pomiędzy swą zewnętrzną powłoką-rolą a głęboką istotą (por. setna rozmowa o kobiecości). Obcując z nim, należy się wystrzegać łatwych uogólnień. Bądźmy pewni, że jeśli ulgniemy stereotypowi, potraktuje nas szorstko. Drażliwe jest, obrażalskie? Skądże! Tylko jakby zmęczone wchodzeniem w kolejne role i porzucaniem ich przy pierwszej sposobności (por. mimikra. odkąd wyrabiam normę). Lecz pewnie o wiele bardziej utrudzone dzieleniem z jakimś „ty” dusznych, niezdrowych przestrzeni (alergen). Zaś każda ucieczka lub wyprowadzka ma charakter jedynie przemieszczenia przestrzennego, nie niesie ze sobą zasadniczej zmiany jakościowej. Tej dość pesymistycznej diagnozie towarzyszą kolejne, chociażby taka, z dziedziny ekologii funeralnej: „aż kiedyś przyjdzie ustawa śmierciowa i trzeba będzie mokrych, postrzelonych,/ chować w całkiem innej części cmentarza niż tych z silikonem./ a najgłębiej i osobno te z żelastwem w pochwie, żeby je piekło/ w stopy. ot, taka segregacja klasowa” (recykling). Przykre to? Przecież poetka nikomu i nigdzie nie obiecuje, że będzie przyjemnie albo przymilnie. Aczkolwiek chyba bardziej ją cenię za umiejętność celnego stawiania pytań o człowieczą kondycję, choćby takich: „kto cię postawił, wieżę z krwi i wody,/ a tera dziwi się twojej płynnej moralności?/ wyrzucił na brzeg, na podmycie fal, żebyś budował/ z pyłu i żwiru, przebijał patykiem tunele. nic tu po tobie/ i nic przed tobą nie było podobne. badasz się na wszystkie strony/ i choć są analogie, to na czyj obraz?” (mijanie). Wokoło takich pytań można osnuć całą antropologię. Chyba, że za ważniejsze uzna poetka spoglądanie na siebie z dystansu, co także należałoby już uważać za oznakę dojrzałości.                                                               Debiut wymagający skupienia, cierpliwości. Ale wart uwagi.     

Skrócona wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".

sobota, 17 stycznia 2015

Notacje 2014 (2)


Drugi września. W kieszonkowym notesie postawiłem wczoraj datę i uświadomiłem sobie, że lato naprawdę się skończyło. Ale bodaj bardziej dotkliwe było krótkie ukłucie melancholii, gdy przeczytałem, że nowo kupiony  Shaeffer nie ma już wiecznej gwarancji tak, jak miało ją inne pióro tej samej marki kupione jesienią 1998.

Kartka na drzwiach sopockiej resturacji "Piaskownica": "Rosjan nie obsługujemy". Podobno właściciel ma już kłopoty ze strony władz. Nie kremlowskich. Polskich. Cóż by dziś czekało Bogusławskiego za "Krakowiaków i górali"? 

Wieczorem dojeżdżamy do KK. Witam się z moim ulubionym kątem do pracy. Mam tu biurko z metalowym koszyczkiem pełnym ołówków. Wisi tu bukiecik święconego ziela i dwie małe ikony, pamiątki z Prejesławia Zaleskiego, kupione w  rosyjskim, zamoskiewskiim interiorze. Czekała tu cisza przedjesiennej nocy, której najlepiej słuchać w starym fotelu, żółtym i wysłużonym tak bardzo, że raczej leży się w nim niż siedzi. Leżałbym w nim do późna. Do listopada. A świat niech sobie biegnie i mija. 

Na Zaspie. Fotografowanie dla prof. J.  cmentarza męczenników wojny, który jest jak rezerwat prze-smutku pośrodku blokowiska. 

Zamknięcie dnia: rozmawiamy z MK o tym, którego z filozofów chcielibyśmy mieć za rozmówcę. MK obstawia Schopenhauera, Ja - Heideggera z czasów, gdy mieszkał w Todnaubergu, w pustelniczej chacie.

Droga do Rostocku. Zajmuję miejsce w ciasnym airbusie. Tuż przy mnie sadowi się para zakochanych w wieku dojrzałym. Przez całą godzinę lotu ona trzyma go za rękę,  po starcie zasypia, budzi się gdy samolot podchodzi do lądowania. Drugie śniadanie w knajpce "Die Bruchpiloten" tuż koło lotniska w Lubece. Potem półgodzinne oczekiwanie na przystanku kolejowym nieomal w szczerym polu, za to w widokiem na dalekie iglice lubeckich wież. 

Rostock, Motel One. Odstawiwszy walizkę w kąt, ze trzy godziny łazikowałem po mieście. Całkiem ładne,choć w całości nie robi na mnie chyba takiego wrażenia jak Brema czy Lubeka. Obejrzałem sobie dość dokładnie strzelistą  Marienkirche z imponującymi organami (ponad pięć tysięcy głosów) zawieszonymi wysoko ponad posadzką świątyni, a nad przepyszną książęcą lożą. Kajzer w berlińskiej katedrze miał skromniejszą.) Pod chórem ustawiono ławy profesorów tutejszego uniwersytetu, stanowiące pamiątkę czasów, kiedy Marienkirche spełniało funkcję świątyni akademickiej.

Dalej Rostock. Mimo siąpiącego deszczu dalej wałęsam się po mieście. Najpierw przez dzielnicę zabudowaną trochę po sopocku: niewysokimi domami w ogrodach, nieomal willami, pamiętającymi ostatnie lata książęcej Meklemburgii. Potem natrafiam na budynek Societät Rostock maritim, czyli dawne Muzeum Zeglugi. W reprezentacyjnej sali tego dość zaniedbanego gmachu i w salach do niej przyległych wystawiono kilkadziesiąt płócien Paula Müllera-Kaempffa (1861-1941). Dotąd znałem go ledwie z nazwiska. Realista zamieszkały w przestrzeni północnoniemieckiego wybrzeża, skłaniający się wyraźnie ku impresjonizmowi. Jego krajobrazy są gęste od barw, prawie dotykalne. Każdemu od czasu do czasu dobrze robi kawał porządnego warsztatowo malarstwa.,

Wyjazd pociągiem do Lubeki. Podróżujemy przez krajobraz jak z obrazów C. D. Friedricha: żółty wschód małego słońca, pasma mgły na łąkach i pomiędzy sosenkami. 

Wrzeszcz. Przy wejściu do skromnego  sklepiku -  małe, ale przepysznie purpurowe dalie.

Kamyki - nasiona przyszłych gór.

Na Wyspie Sobieszewskiej. Z aparatem wędruję daleko, Kamienną Groblą oddzielającą Ptasi Raj od Martwej Wisły. Uważam, aby się nie potknąć na mokrych kamieniach. Po prawej mam wielkie trzcinowisko, przywodzące na myśl egipskie zaświaty. Potem marsz przez las, cichy po odlocie ptaków. Zaczyna padać. Zmieniamy trasę. Schodzimy do Sobieszewa. Trofeum fotograficzne - dwie rokokowe stele, ostańce ewangelickiego cmentarza.

Psychomyszka.

Na wręczeniu Sopockich Muz. Półtorej godziny w eleganckim otoczeniu, z samorządową kampanią wyborczą w tle (niestety). Na estradzie Wojciech Rajski dyryguje  "Symfonią koncertującą" Mozarta. Jego orkiestrze kameralnej klasycy wiedeńscy wykonują się sami.

Kompozycje wokalne Hildegardy z Bingen. Muzyka z innego wymiaru. Jak gdyby śpiewało czyste, krystaliczne  powietrze.

Koniec października.  MK twierdzi, że  po naszym mieszkaniu zaczęły już spacerować duchy. Podobno nawet dzwonią sztućcami w kuchennych szufladach. 

Znak czasu, zdanie w podręczniku do nauki niemieckiego: "Abdullah mieszka w Erfurcie".

Peter Sloterdijk: „Jest człowiekiem szczęśliwym? Nic to nie zmienia w tym, że  pozostaje rezerwistą rozpaczy.” (Linijki i dni. Notatki 2008-2011, Berlin 2012, s.39).


 [wrzesień-listopad 2014]



sobota, 10 stycznia 2015

Radosław Sobotka, Imaginarium i inne czynności przyjemne i niepożyteczne, Fundacja Duży Format, Warszawa 2014.

Dystans i brak atencji zarówno do siebie jak respektu dla swoich arcycennych wspomnień tudzież dla własnych jedynie słusznych poglądów oraz dla wzniosłego faktu bycia poetą — tymi cnotami zbiorek Sobotki zaskarbił sobie moją sympatię. Wyjaśnijmy od razu, że choć podmiot tych wierszy chętnie przywdziałby strój klauna, nie usłyszymy tu ani prostackiego rechotu, ani sardonicznych chichotów. Poeta od razu trafia w odpowiednią tonację. Nie ma większego znaczenia, że zaraz przyzna się nam do mało wyrafinowanych jarmarczno-discopolowych gustów lub przywoła mit barwnych, ludycznych lat dziewięćdziesiątych (por. słowo do kumpli którzy się nad moimi tworami pochylą). Z początku sugeruje nawet, ze sprzedaje towar wybrakowany. Zwieść się jednak nie dajmy, bo Sobotka to przekorny dostawca poezji pełnogatunkowej, często pierwszego sortu. Upozował się na swojaka, chłopaka za wsi, rubasznego „gadatka”. Jego wiejski rodowód należałoby traktować jako swego rodzaju egzystencjalną wartość dodaną. Przejawia się ona zarówno w warstwie językowej (nieliczne, ale bardzo udane, stylizacje gwarowe), jak w sferze światopoglądu. Dopusty losu uczy się bowiem znosić z chłopską, cierpliwą pokorą i nie kusić złego (niżej epitafium). Co innego kusić percepcję czy wyobraźnię i ulegać pokusom zmysłów, które podsuwają światoobraz rozdrobniony na osobne części czy cząstki. Czasem jawią się seryjnie. Czasem wymagają wzajemnego dopasowania, albo patchworkowego pozszywania. Umie poeta spoglądać na rzeczywistość czule, umie ją postrzegać przewrotnie, albo portretować ironicznie, wręcz ryzykownie (zob. a bale dla dzieci na mózgu porażonych były robione przez charytatywnych i móżdżkowych). Przy wszelakich pozorach naturszczykostwa i swobodnej dykcji Sobotka wydaje się poetą doskonale zadomowionym w kulturze, czego dowodem wiersze o moralnych i estetycznych wyborach Sławomira Mrożka, Aleksandra Wata czy Adama Zagajewskiego. Niezłe, ale gdzież im do naprawdę dowcipnej i dalekiej od obrazoburstwa alternatywnej wersji życiorysu papieża-Polaka (Wojtyła)!
Bardziej umiarkowaną przyjemność sprawiła mi lektura tryptyku Kontemplacje toruńskie, znaczy nie taki gotyk na dotyk robaczku. Wyobraźnia – owszem. Bogactwo skojarzeń – bez wątpienia. Tylko czemu tak rozgadane? Gdyby w tym właśnie króciutkim cyklu trochę mnie rozrzutnie gospodarował słowem, wyrównałby poziom całego, bardzo oryginalnego skądinąd, zbioru.

Skrócona wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".

sobota, 3 stycznia 2015

Bogumiła Salmonowicz, BoSa, Stowarzyszenie „Alternatywni”, Elbląg 2014.

Poezja Bogumiły Salmonowicz zna życie, a życie zna ją z różnych stron. Jej podmiotka ukazuje się czytelnikowi w rozmaitych rolach: utrudzonej, acz dumnej z potomstwa, matki (zob. wiersz: Farbkami pamięci), córki (Maminek), żarliwej kochanki (Stało się). Czy także w roli poetki? Tak – ale poetką staje się przede wszystkim poprzez sposób, w jaki mówi o swoich doświadczeniach. W każdym razie autotematyczność przesunęła się tu na plan drugi. Przecież wpierw trzeba opowiedzieć świat, rozpoznać rządzące nim ambiwalencje. Świat, gdzie fizyka i metafizyka są ostatecznie tak samo bezradne wobec szczęścia jak wobec nieszczęścia, gdyż brakuje im skutecznych narzędzi oraz właściwych miar (por. Zasada Heisenberga). Trudna zatem rada: trzeba  zadać się na osobistą intuicję. Uważnie patrzy w siebie, nie mniej bystro patrzy dokoła – i widzi. Dostrzega innych ich walkę z cierpieniem, z przeciwnościami albo zagrożeniami (Pasażerka). Umie być bardzo blisko drugiego, „ty”. Jest wtedy  nadzwyczaj delikatna, w najwyższym stopniu, w najszlachetniejszym sensie empatyczna; rzeczowa, a bez cienia sentymentalizmu. Bo jakże inaczej mogłaby na przykład przekonująco mówić o miłości i macierzyństwie z nowotworem w tle, przedstawiając historię, jej zdaniem bardziej tragiczną niźli dzieje szekspirowskich kochanków (Julka)?  Na ogół skromna i bardzo do-ludzka podmiotka wierszy Salmonowcz stawia istnieniu wysokie wymogi. Nie zadowolą jej symulakra. Światopogląd postmodernistyczny ma w podejrzeniu (zob. (Po)nowoczesność). 
Wyjaśnia poetka: „nagi ból ubieram/ w sukienki słów/ tak łatwiej go utulić” (Nagość), wyznanie to wolno nam traktować jako zarys lirycznej strategii. Pojęcia „ból” albo „łzy” wraz z rożnymi ich synonimami mogłyby tu posłużyć za klucze interpretacyjne. Choć mają pozór poetycznych rekwizytów, chwilowo proponowałbym je uważać ekwiwalenty wrażliwości, lub nawet – nadwrażliwości; również tej zmysłowej, pozwalającej odczuwać rozkosz jesiennego ciepła (Nauczyć skórę) lub ekstatycznie zatańczyć bossanovę (Przymarzanie). Salmonowicz z powodzeniem próbuje sił zarówno w wierszach trochę dłuższych jak i w kilkuwersowych impresjach (Cumbre del Sol – perełka!). Jedno wydaje się pewne: powinna rozważyć ograniczenie użycia metafor dopełniaczowych. 

Skrócona wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".