niedziela, 30 listopada 2014

Tomasz Pietrzak: Umlauty, Wydawnictwo FORMA, Fundacja Literatury imienia Henryka Berezy, Szczecin-Bezrzecze 2014.

Tożsamościowe refleksje Pietrzaka można chyba traktować jako próby indywidualnego przemyślenia mitu śląskiej osobności, traktowanej nazbyt często apriorycznie, jak niepodważalna prawda. Mówi tu do nas spadkobierca dość problematycznego kapitału genów, po który – jak przeczuwa – może się kiedyś zgłosić zachłanna historia, tak, jak przychodziła już po jego poprzedników wywożonych na sowieckie zsyłki (Sybir) i po ofiary bałkańskich rzezi (Srebrenica). Zna ich po nazwisku, którego forma, z germańskim przegłosem (tytułowe Umlauty) lub z żydowską końcówką (Rebbe) może skutkować wyrokiem skazującym.  Poeta, miast de-konstruować własną tożsamość, woli raczej re-konstruować to, co stanowi jej rdzeń, mianowicie – dzieje rodzin, całkiem zwyczajnych, przeoczonych przez dziejopisów (por. wiersz Głębia). Posiłkuje się przy tym intuicjami i domysłami oraz nielicznymi pewnymi źródłami wskazującymi antenatów wprawdzie napływowych, ale za to żelaznej solidności (Ferrotyp). Gdy zaś z zebranych danych zacznie wyrastać jakieś drzewo rodowe, rychło okaże się ono pierwszym z brzegu, z jakiegoś skraju genealogicznego zadrzewienia. Faktów pospołu z legendami, pół-legendami, ćwierć-legendami, nagromadziło się bowiem tyle, że w pojedynczych życiorysach pomieścić ich niepodobna. Bez ogródek, z pewną dozą autoironii mówi podmiot: „Ponoć spotkali się we mnie Niemiec Rus i Żyd/ – niepewna sprawa z tym. Wolne żarty więc jestem// i do rozpuku pełno we mnie miast; ludzi wodzących/ na manowce, bełtów wyprowadzających mnie w pole” (Gens); pięć stronic dalej doda: „Jestem z tego, co nie odesłali/ w czterdziestym piątym i z tego, co nawieziono latem/ w bydlęcych wagonach od wschodu”. Na dobrą sprawę więc: ani czysty hanys ani stuprocentowy gorol. Tak czy owak bardzo tutejszy: górnośląski, rodem z mniej szczęśliwych zakątków Europy.

Skrócona wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".

sobota, 22 listopada 2014

Archiwum żywych głosów (1). Przemysław Dakowicz.



Wiersze z tomów: "Boże klauny", oraz "Teoria wiersza polskiego". Nagrano 25 sierpnia 2014 w Sopocie (spotkanie autorskie w Dworku Sierakowskich).

Omówienie zbioru "Teoria wiersza polskiego" tutaj.

sobota, 15 listopada 2014

Marcin Pietrzak, Śmierć w ciele, Stowarzyszenie Literackie im. K. K.Baczyńskiego, Łódź 2013.

Marcin Pietrzak wypowiadał się jako krytyk i literaturoznawca. Teraz postanowił zadebiutować jako poeta liczącym pięćdziesiąt jeden numerowanych fragmentów poematem-traktatem o niedogodności bycia dojrzałym. Liryczny bohater wcześnie stanął w smudze cienia.  Zaledwie trzydziestosiedmioletni, a już wyczerpany albo znużony nadmiarem, intensywnością przeżyć, ilością krążących słów, które „po mniej więcej trzydziestym roku życia/ nie zaskakują/  nie uruchamiają/ nieczynne i zrezygnowane/ wypierają/ w  skrzynce na listy/ korespondencja z marketów/ każą wybierać produkty nie idee” (por. 20; słowa nic tu nie mają do zrobienia…). Gdybyż tu tylko o słowa chodziło! Nawet – gdyby szło o płonne nadzieje czy fiasko niegdysiejszych genialnych zamysłów (zob. 3; nasze marzenia są bardzo zawiedzione…)! Gdybyż owe cierpienia ograniczały się do sfery intelektu, ducha, względnie estetyki,  nie stanowiłyby może przyczyny tak rozpaczliwego frasunku.  Może dałoby się je znieczulić ironią, zracjonalizować albo zakląć. Gorzej, gdy całość światowidzenia zdominuje proces, który/ nazywamy ciałem i wszystko wokoło ucieleśni, zmaterializuje, uprzedmiotowi. Etap początkowy owego procesu skutkuje radykalną przebudową, przewartościowaniem przestrzeni oraz relacji ze światem, spowszedniałym, percypowanym nawykowo; tak przez poetę scharakteryzowanym: „obrazy się tu nie aklimatyzują/ pękają świeżo w pamięci/ nie ma ram dla dramatów/ ikoną wiersza jest blok/ osiedle chodnik/ dach tytułu/ fundament pointy piętra wersów/ dokładne chorągiewki balkonów/ w wielkiej płycie/ jak widać niebo samo/ wielkie drapacze ziemi” (6; nie wiem czy to dobre miejsce…). Nawet tak przygnębionym refleksjom często udziela się moc pomysłowych przenośni. Lecz gdy przemijanie dotknie zmysłów i tkanek, zgaśnie  poezja, stery przejmie fizjologia. Dotknie do (jeszcze) żywego, odbierze istnieniu jego wdzięk, a językowi – zdolność wiązania treści. W poemacie Pietrzaka ciało dojrzałe jest ciałem niewygodnym. Zawodzi i zwodzi. Wystawia na pokusę cichego nihilizmu (33, i nawet wszystkie czynności fizjologiczne…).Pietrzak usuwa sentymenty na bok. Woli raczej metaforyzować zauważane fakty niż doszukiwać się przyczyn. Robi to naprawdę ciekawie. Tylko w którą stronę podąży teraz poeta, skoro debiutując, znalazł się na krańcówce? 


Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w dwumiesięczniku literackim "Topos".

niedziela, 9 listopada 2014

Notacje (2014)



Fantazm jak z kiepskiego horroru. Śniłem odciętą dłoń spacerującą po lesie. Posługiwała się palcami jak odnóżami. I po drodze jeździł samochód bez kierowcy. Słowem: stuprocentowy kicz. Kiczowate sny potrafią być naprawdę dolegliwą karą za grzechy.


W kolejce do pracy czytam nowy tom Romana Honeta "Świat był mój". Wiersze o zwiększonej przepływności obrazów czyta się niczym sny w przydrożnej pościeli.



O mój ubogi, postny dostatku! Na kolację razowiec z wędzonym śledziem. Popijam go szklanką piwa.

W Grucznie świętujemy złoty jubileusz święceń Franciszka Kameckiego. Poety, który nie miał początkowo zamiaru zostać księdzem. Marzyła mu się kariera sportowa i miał nawet  osiągnięcia. Podczas treningu narciarskiego w Wejherowie złamał nogę w kolanie. W czasie długiej rekonwalescencji zaczął zainteresował się literaturą i sztuką. Nawet zaczął malować. A potem pisać wiersze. Do seminarium szedł jako adept poezji. Ku pewnemu zmartwieniu seminaryjnych wychowawców zaczytywał się Gombrowiczem i Camusem. Miałem radość pisania o jego książkach. Niektóre redagowałem.  Dlatego nie żal mi było drogi, dość dalekiej. Bo i okazja dostojna, i serdeczność, z jaką Jubilat podejmował gości nadzwyczajna a bezpretensjonalna. Bo kto inny jak ks. Kamecki, potrafiłby wyjść ze środka procesji po to, aby ścisnąć dłoń prof. L. i mi, siedzącym sobie skromnie w zakamarku kruchty. (Może ktoś ją kiedyś nazwie kruchtą badaczy?) Poeta dorobił się gromadki nie tylko czytelników, ale i zajętych  nim literaturoznawców. Swoich gości w pokaźnej liczbie  przez cały dzień podejmował gospodarz serdecznie: koncertami (od muzyki ludowej, przez klasyczną do jazzu) wernisażem obrazów, majówką literacką, grochówką, bigosem i drożdżowym plackiem z kawą. Bawili się wszyscy i cieszyli spotkaniem, za nic sobie mając paskudną pogodę. Kociewsko-kaszubska kapela z Tczewa grała w strugach deszczu. Szczególną furorę wśród ludowych śpiewaczek robiła odziana w strój regionalny nadzwyczaj urodziwa Murzynka. Przy czym różnica polegała głownie na tym, że nasze dziewczyny są często niewysokie i przysadziste. Ta zaś zgrabna Kociewianka zachwycała rzeźbiarskmi proporcjami. 


Niejaka Marysia S., zapytała spacerującego po Gorzowie PDT, czemu zachowuje się jak zdrajca Polski, udając patriotę. Być może licealistka była w swoim zapytaniu zapalczywa ponad zdrowy rozsądek. Ważniejsze jest jednak to, że ten błahy epizod znowu znowu wzbudził dyskusję, rozpalił wrogość pomiędzy stronnictwami. Jedno skłonne uważać pannę Marysię nieomal za drugą Emilię Plater. Drugie obrzuca ją inwektywami,  a szacunku do premierowskiego  majestatu najlepiej uczyłaby przy pomocy rózgi. Skoro jednak nie może wychłostać sympatycznej z wyglądu licealistki, wyżywa się na niej wirtualnie. Zostałem srogo zgromiony, gdy zwróciłem uwagę na niestosowność takich zachowań u sympatyków Partii Miłości. Nigdy nie sądziłem, że leming należy do zwierząt jadowitych. Teraz wiem, że cecha ta w szczególnym nasileniu występuje u zagorzałych jak "mohery" lumpenliberałów.


Media zalewają nas propagandą ćwierćwiecza "odzyskanej wolności". Ale właściwie się nie dziwię temu dętemu entuzjazmowi. W końcu komuniści świętują po prostu ocalenie własnej skóry, albo - pomnożenie schedy. Zaś sierotki po konstruktywnej podobno opozycji celebrują utrzymanie się przy władzy. Ale co, do licha, ma świętować cała reszta? Bezrobocie czy emigrację? Może wegetację bez nadziei jutra?

"Las, wybrzeże, pustynia" Mertona czytany na balkonie, pod którym w niedzielne popołudnie przeciągają przyjezdni tłumacząc coś do swoich komórek lub przeklinając w rozmowach, zupełnie bez skrępowania.


Spiżarnie pełne głodu.


Bezcenny moment w krytycznym pisaniu: kiedy czujesz, że kolejne zdanie recenzji zaczyna przylegać do opisywanego tekstu jak wygodna rękawiczka do dłoni. 

Glosa zapisana przez Jana Sebastiana Bacha na marginesie jego domowej  "Biblii": Bey einer andächtigen Musique ist allzeit Gott mit seiner Gnadengegenwart.


 "Dzień dzikości" - podpowiada mi 
edytor tekstu.


Wybuch Wielkiej Wojny widziany z Kalwy w Sztumskiem. Opowiadała mi Babcia, jak latem 1914,  podczas żniw, powołanie do wojska dostał jej ukochany, starszy brat, Bernard. Nie wrócił z frontu. Ale podobno odwiedził ją na kilka dni przed śmiercią.


Nowoczesny strach przed Żydami: że przedstawiciele narodu wybranego wyłowią z każdego przekazu antysemicką aluzję i się obrażą lub, nie daj Boże dadzą swej obrazie wyraz medialny. Być antysemitą domniemanym to dziś  mniej więcej tyle, co być trędowatym w czasach biblijnych.

Zziębnięte palce ogrzać pocałunkiem.

W naszym biurze słychać tylko klikanie komputerowych myszy. Pomiędzy te dźwięki z nagła zakrada się kurant z kościoła franciszkanów, w lipcowym upale wygrywający melodię "Suplikacji", jak napomnienie, że w każdej chwili powinniśmy prosić o Boskie miłosierdzie. Bo bez tego z nami marnie.


Sen: wpierw błądziłem wysokimi gankami, jakiegoś zamku. W ciemościach, w strachu. Bo skądś wiedziałem, że celnej posadzce są dziury, przez które mogę wlecieć do jakiejś pustej przepaści (z dołu dochodziło zimne, puste echo). Wreszcie trafiłem do wysokiej komnaty. Pod którąś ze ścian stało oświetlone akwarium. Pośród ryb pływała w nim miniaturowa foka, wielkości mniej więcej kreta.

Rachować kalorie, kalkulować siły -  to wciąż nie w moim stylu.


[maj - sierpień 2014]