sobota, 29 czerwca 2013

Anna Karolina Kuk: słuchaj Judi w co wierzy ciało, Wydawnictwo BUK, Białystok 2012.

Muzyczność wierszy Anny Kuk realizuje się w bardzo szczególny sposób. Odwzorowują one muzykę w jej najbardziej skomplikowanych, najbardziej subtelnych, strukturach. Unikają jej powierzchownego naśladownictwa. Nie zalecają się łatwą melodyjnością. Bo kompozycje do których się odnoszą, reprezentują na ogół trudniejszą w odbiorze muzykę współczesną (por. np. sonata skrzypcowa M. Weinberga – cz  I).
Coś, co na użytek niniejszych uwag należałoby nazwać zasadą muzyczną, często reguluje tempo tekstu, albo wprowadza lekki, podobny tanecznemu ruch we wszystkich kierunkach  jednocześnie. Kiedy zaś zechce ujawnić się w całej okazałości,  wówczas ukształtuje harmonijną frazę (zob. słuchaj Judi, VI). Lekturę wierszy Kuk wspomaga zatem generalne osłuchanie wraz z odrobiną erudycji. Zwłaszcza wtedy, kiedy poetka odwoła się do tajników sztuki kompozytorskiej albo podejmie próbę zbudowania eksperymentalnego wiersza-partytury opatrzonego solidnym opisem wstępnym (soneta polifonica). Ale bez erudycji też można. Bo umie nas poetka ucieszyć formami bardziej przejrzystymi a pełnymi wdzięku. Takimi jak choćby Pieśń poranna, gdzie objawia się nam sens działania muzycznej zasady. Albowiem, jak wolno wnosić, tylko mową dźwięków można objaśnić obecność w stworzonym świecie – i w samym człowieku – osoby transcendentnego Boga. Muzyka zatem najwierniej oddaje istotę wewnętrznego doświadczenia i samego aktu wiary, czyli przekonania, że „istnieją cuda/ co są JEGO mową/ są/ i będą/ tym w co nie mamy odwagi uwierzyć” („***, nie wierzę w morskie latarnie…”). Być może z tej właśnie wiary w cuda wynika metafizyczny optymizm (por. ***, w rozmowach po świt…) i pogoda z jaką mówiąca tu postać wchodzi w sny oraz łagodność, z się budzi. Nawet ogrom stołecznego miasta prędzej ją przejmie zachwytem niż, dajmy na to, przerażeniem (warszawa). Doskonale wyczuwa także dynamiczną naturę rzeczywistości. Dzięki temu potrafi objąć refleksją własne położenie w czasie marnym (tryptyk prenatalny) lub zgłębiać egzystencjalną jakość „teraz” zawieszonego pomiędzy bytem a niebytem (***, gonię obecne…).
Wiersze Anny Karoliny Kuk umieją czytelnika zamyślić. Umieją wstrząsnąć swoją intensywności („***, gdy stary człowiek umiera”).
Zbiór prezentuje bogatą skalę lirycznych możliwości autorki. I nie należy mieć  tu żalu o rozgadane gdzieniegdzie metafory („wtopione pazury w dziurawy ser kamienicy” – z wiersza: „***, dźwiganiem chmur brzemienne jaskółki..”). Zrównoważyła ten deficyt oryginalnością porównań lub samodzielnością wykorzystana literackich, głownie biblijnych, inspiracji.
Wierzę w jej talent.


Fragment większej całości przeznaczonej do druku w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"

P.S. Dzisiejszym wpisem przechodzę na wakacyjny tryb blogowania. Nowe notki będą się tu pojawiały raz w tygodniu, najczęściej co środę. 

środa, 26 czerwca 2013

W obietywie tubylca: Koliebken


Znak firmowy cegielni w podgdyńskich  Kolibkach odciśnięty na setkach tysięcy cegieł. A może nawet na milionach, zważywszy, że zbudowano z nich tylko dzisiejszy kościół św. Jerzego w Sopocie, ale także potężne gdańskie założenie obronne - fort Gradowej Góry, gdzie cegieł z koilbkowską sygnaturą można znaleźć najwięcej.

sobota, 22 czerwca 2013

Tomasz Snarski: Przezpatrzenia, Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego, Gdańsk 2012.

Wiersze Tomasza Snarskiego robią wrażenie kreślonych na marginesie materiałów wykładowych i seminaryjnych pozbieranych do odnośnych teczek przez początkującego jurystę. Leksyka zaczerpnięta z rozporządzeń czy ustaw znacznie rozszerza skromny słownik całego tomu. Zapewne taka powściągliwość znacznie lepiej przylega do stawianych przez poetę suchych, rzeczowych diagnoz. Pomagają one ustalić stan faktyczny świata po wycofaniu się Boga, tyleż spektakularnym (poczytajmy: „Zabrał ze sobą/ Tylko siebie,/ Garstkę aniołów i paru świętych./ Potoczyły się za nim kamienie kościołów,/ Wyruszyły procesje kapłanów i pielgrzymki mnichów.”), co rozpaczliwym. Odchodząc, zostawił Bóg człowieka z odpowiedzialnością przerastającą jego siły. Świat zaś – w stanie głębokiej dysharmonii, toczony przez chorobę deprawacji. Najłatwiej ją rozpoznać po rozejściu się litery i ducha stanowionych praw, których kodeksy stały się istną teraz Świętą Księgą Potworności. Dlatego też w paru miejscach powtarza autor swoje żądanie ducha. Pozbawione go prawo potrafi bowiem jedynie krzywdzić (zob. Kasa, kasa, kasa), działając przeciw dobru, a w konsekwencji – chybiając własnego celu. Tymczasem o przywrócenie uniwersalnego moralnego ładu dopomina się zarówno człowiek jak i całe stworzenie (por. Zwierzoludzie). Bez niego trudno nawet domyślić się szczególnego znaczenia chwil decydujących o naszym życiu wiecznym (Zasady procesowe w Jeruzalem). Sam legalizm, zauważa autor, nie wystarczy. Trzeba sumienia oraz wypływającego zeń poczucia sprawiedliwości uzdolniającego człowieka do właściwej oceny teraźniejszości oraz wypadków dziejowych (zob. Kolory, a więc czerwień).
Główną czynnością wykonywaną przez bohatera wierszy Snarskiego jest patrzenie, przyglądanie się. Wciąż zza szyby, pośród wahań – czy rozbić ją, czy schować się raczej w głębi „ciemnego labiryntu”. Z tymi wahaniami nas pozostawia.
Tomasz Snarski ma całkiem poważne zadatki na poetę intelektualnego. Nawet jeśli gdzieniegdzie jego dyskurs popada w deklaratywność albo braknie mu pomysłu na rozwiązanie sytuacji lirycznej. Chwilowo wypada traktować ten tomik jako zaliczkę, ze względu na małą ilość zawartych w nim wierszy. Lecz coś mi mówi, że uwaga im poświęcona, nie pójdzie jednak na marne.

Fragment większej całości przygotowywanej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".

sobota, 15 czerwca 2013

Adam Zdrodowski: 47 lotów balonem, Wydawnictwo FORMA, Fundacja Literatury imienia Henryka Berezy, Szczecin-Bezrzecze 2013.

Rzadkie są chwile, kiedy bohater próz i wierszy Zdrodowskiego bierze siebie serio. Nie zamierza udawać sensata. Lecz równie daleko mu do kreacji niefrasobliwego wesołka. Woli rolę flâneura,  lekko znudzonego, odrobinę fanaberyjnego, spacerowicza. Nigdy przy tym nie traci dystansu. Przede wszystkim do siebie. Informując o swoich zamiarach, powie na przykład: „kombinuję jak zostać antropomorfizmem,/ przeprowadzić bolesną panliryczną schizmę” (Wieści z gwiazd), albo wyzna: „Oddychałem jak pacjent po defibrylacji, /jak homo erectus po wiekach hibernacji” (Wiersz). Później z taką samą rezerwą odniesie się do stołecznego miasta Warszawy, (por. Z balkonu), choć po prawdzie niczym mu nie przewiniła, bo jest przestrzenią zdziwień tudzież rozlicznych zabaw. Im bliżej zaś końca lata, tym tajemniej się. Aż przychodzi taki dzień, kiedy „Strzygi, szpaki/ i wiewiórki szykują/ się do jesiennego desant.” (Nad miastem). Tak, tak!  Strzygi tu rządzą, ryjówki i krety. Lecz podnosząc wzrok, ileż można tutaj ujrzeć widoków oku miłych, całkiem (zob. Z autobusu), zgrabnie wykadrowanych, sympatycznie zapadających w pamięć.
   Tyle widać na jawie. We śnie – jeszcze więcej. Zwłaszcza w snach strumiennych, ruchliwych. Bo jaki pożytek ze snów ociężałych lub zgoła zastygłych? Więc nieco sfatygowany bohater osuwa się w sen, w kolejny sen, dotąd niesłychany (proza: ***, „taki pęd powietrza…”), który lęki pomieszał z fascynacjami, kiedy „śniły się ślady zębów na szyi i sen w księgarni się śnił, gwiazda z piernika się śniła i słońce się śniło, i pył.” (***, „Taki strumień znaków…”).
  Napięcie rośnie, gdy przychodzi Nadia o znaczącym nazwisku Onejros. Sama lub w towarzystwie melancholijnej Françoise. Wydaje się figurą cierpienia „z posępnym życiorysem w strzępach i we krwi” (Nadia Onejros. Jej zjawy) albo zabłąkaną zmorą, co się gubi „o świcie lub w śmiechu”, na poły groźną, na poły frapującą. Natomiast wiersz Do snu ma pełne prawo kojarzyć  się ze znaną fraszką  Jana  Kochanowskiego o tym samym tytule. Jeśli to trop właściwy, należy zauważyć, że w polemiczną wiedzie stronę. Podczas, gdy u Kochanowskiego sen uczył umierać człowieka, u Zdrodowskiego – uczy żyć nadrealnie, wzlatywać stratosferycznie. Choćby potem, po lądowaniu, miało się przeżywać smutek utraconego dzieciństwa zaklętego już w odległą baśń (zob. Czas i Małgosia).
  Sny, zwidzenia, fenomeny z zasady nieciągłe i płynne, modeluje poeta nadzwyczaj sprawnie. Nadane formy pasują im jak ulał: jednym – krótkie prozy, nazwane czasami wierszami; innym – małe narracje, których świat przedstawiony ujęto w finezyjny nawias (***, „Był piątek…”) albo też po imażystowsku zmetaforyzowane opisy ( piękny Konik morski), względnie zwięzły epigram (Fado).
Zdrodowski zaprezentował się jako wytrawny parodysta, który rys komiczny potrafi nadać tak medialnym przekazom (Z telewizji śniadaniowej) jak odczytaniom Rimbauda i Villona.
Co bohaterowi jego książki daje postawa ironicznego dystansu? Prawdopodobnie poczucie bezpieczeństwa płynące z możliwości szybkiego reagowania na zasadzki zastawione na naszej jawie, w naszych snach.     
      


piątek, 7 czerwca 2013

Monika Brągiel: Kim się nie jest, Stowarzyszenie Literackie im K.K. Baczyńskiego, Łódź 2012.

Wiersze Moniki Brągiel koncentrują się wokoło problemu tożsamości pojmowanej jako fenomen w pierwszym rzędzie ontologiczny. Wypowiadając tak mocne stwierdzenie, wzmocnione jeszcze użyciem w tytule (zaprzeczonego) czasownika „jest”, musiałbym od raz założyć, że owa tożsamość, stanowi domknięty zbiór stałych cech i/lub poglądów. Tymczasem trzeba by tu jednak mówić nie tyle o jej ustaleniu się ile o ustawicznym konstruowaniu; o jej kształtowaniu poprzez eliminację zachowań i ról intuicyjnie identyfikowanych jako obce, nie do przyjęcia. Wynika z tego konieczność  oczyszczania się z mylnych przyzwyczajeń (zob. wiersz Klisze). Proces konstruowania postępuje spontanicznie. Komplikuje go nadwrażliwość protagonistki na zmysłowe bodźce, natrętne, zapamiętywane w lot. Gdy się zaś zgromadzą w odpowiedniej ilości, potrafią ją wprawić w stan swoistego nad-widzenia. Ich różnorodność nie tylko wzbogaca słowną fakturę wiersza. Przede wszystkim pomaga uzgodnić język, którym poprowadzi dialog ze światem i opowie o tym, co się jej przydarza: o złośliwościach losu i deficytach nadziei. Świat w swoim wielokształcie bywa mało lojalnym partnerem. Toczy się samowolnie w kilku kierunkach naraz, rozgrywa się we własnym tempie. Nie zamierza stanowić punktu odniesienia ani kontekstu dla wypracowywanych z takim trudem znaczeń (por. Zjawianie się, znikanie). Czuje się tutaj jego ruch, gdy robi unik. Słychać przyspieszony oddech tej, która próbuje za nim nadążyć. Świadomej, może bardziej nawet świadomej niż inni, że ten problem dotyczy nie tylko jej, ale właściwie każdego:  rozproszonego, skazywanego na zaczynanie od początku albo na dotkliwe konsekwencje kolejnych prób i błędów (zob.: Raczkowanie). Każdy jest zagubioną postacią narracji zwanej życiorysem, „bo scenarzysta odszedł od nas z braku pieniędzy i wiary/ przewidywalnej jak pierwsze czereśnie w maju. Nigdy/ do siebie nie doszliśmy.  Jak moi bohaterowie, którzy/ byli sobie bliscy dopóki nie zaczęli zastanawiać się,/ dlaczego?”  (z wiersza Dwoje dzieci w środku nocy).  A cóż dopiero mówić o związku z jakimś równie zabłąkanym „ty”? Zwłaszcza, że relacje redukują się do stosunków przestrzennych (Poręcze) lub układu szlaków komunikacyjnych (W usta). Życie zaś ani trochę nie zasługuje na zaufanie, „gdyż nabrało/ nas i teraz możemy już tylko mówić prawdę, o ile prawda/ powinna mieć coś wspólnego z życiem.” (Cierpiącym bez powodu). Na objaśnienie związków życia z prawdą przyjdzie pewnie poczekać do kolejnego tomu. Teraz widzimy tylko przemykanie się pomiędzy wrażeniami na jawie i we śnie. Poczucie lekkości bytu prowokuje ton skargi, rzadziej sprzeciwu, modulowany według wzorców fascynującej autorkę poezji anglosaskiej.                                                                                               Monika Brągiel pisze introwertycznie. Wszakże jej monologi, rozbudowane, z pozoru zagmatwane, gdy się nad nimi skupić (warunek absolutnie niezbędny!) same pomagają sformułować strategię odczytania. Dlatego trzeba dać jej książce trochę czasu, zaangażować wyobraźnię. Lecz za ich sprawą i my, zatroskani często o naszą autentyczność, możemy rozeznać, kim nie jesteśmy.

Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".


sobota, 1 czerwca 2013

Tomasz Pietrzak: Rekordy, MaMiKo, Nowa Ruda 2012.



1. Liryczna persona drugiego tomu Pietrzaka, na kartach którego filozofia przyrody co rusz brata się z historiozofią, mówi zza pokoleń, z głębiny geologicznych uwarstwień. Może dlatego dyskurs tych wierszy wydaje się stabilny, pomimo fragmentaryczności wielu tekstów wyglądających na paleontologiczne znaleziska, zachęcające, aby na ich podstawie zrekonstruować całość kopalnego organizmu. Tym, którzy z wielu względów muszą lub chcą wybrać mniej strome  ścieżki odczytania, proponowałbym rozpocząć eksplorację zbiorku od jego śląskiej, górnośląskiej strony. Od widoków z wysokich kondygnacji (Czternaste piętro), gdy „w dole dzieje się miasto”. Zresztą nie tylko się dzieje. Czasem się odezwie w śląskim dialekcie, przypominając, że trafiliśmy do krainy, gdzie na „lufcie tylko baby żyją. Reszta pod ziemią” (Działka Erwina Sówki). Lokalnym kolorytem bawi nas ta poezja krótko, zresztą słusznie. Ma wobec czytelnika poważniejsze zamiary: chce go ustawić na gruncie grząskim, w strefie niepewnej, tam gdzie graniczą ze sobą natura i historia. Graniczą ze sobą tak nieostro, tak niezdecydowanie, że trudno je rozdzielić. Może zresztą bezpieczniej przyjąć hipotezę sygnalizowaną  przez znaczną część pomieszczonych tutaj tekstów, że ludzka historia stanowi przedłużenie procesu ewolucji, że ta sama siła spowodowała zagładę dinozaurów i masową śmierć na polach bitew czy w egzekucjach (Pogłosy XI. Katedra Patologii). Zaś przemiany gatunków lub odradzanie się narodów (Pogłosy IV. Alija Bet, 1943) przebiega według niezmiennego kosmicznego scenariusza, zgodnie z którym, po przekroczeniu terminu przydatności, nastąpi totalna likwidacja zasobów: „Czas wysyła was w końcu na przemiał, żar w proch/ i pył a wiatr – prosto na języki rzek. Po kolei, basta, – jaszczury, potem wy, a tuż za wami – gwarni i żywi, jeszcze w bezsennych betonowych blokach – my.” – konkluduje pozbawiony złudzeń wiersz Basta. Koniec zatem pewny.
2. Lecz przed końcem czeka nas jeszcze solidny kawał roboty, by jakoś doprowadzić do ładu pamięć. Jak na mieszkańca naszej części Europy przystało, poeta wpierw bierze na warsztat pamięć żydowskiej obecności, przedstawiając ją w jej dawnym rozkwicie, nie przeczuwającym jeszcze eksterminacji  (Pogłosy III. Kołysanka dla Kamilki) i  już po wojnie, gdy „Pito na umór,/  opalano się bez  skrępowania, wycieczkowano do Rajczy i na plaże Łeby/ i robiło się te wszystkie przedśmiertne rzeczy, przypominające/ na powrót wtłaczające w nad wyraz ludzkie ciała.” (Pogłosy VI. REKORD: 1946 „Zeznanie”), zaś rozmiar Holocaustu drążył dopiero wspólną świadomość. Świadomość, jak zauważa poeta, dziedziczną, włączoną w obręb porządku metafizycznego (por. Pogłosy IX. Echo). Natomiast na wątki niemieckie natrafiamy trochę głębiej, gdzieś w okolicach pożegnalnych fotografii z umarłymi: Johannem, Ernstem, Martinem, licealistami, uwiecznionymi na kliszy w marcu 1899;  „ a to zdjęcie w ręce nie jest obietnicą, a światłem, /  na nocnym niebie, co mami życiem sprzed eonów” – wyjaśnia wiersz Połów. Jedno, co można dla nich zrobić, to udzielić im  łaski krótkiego spojrzenia. Lecz  ostrożnie. Bo cechuje ich  niemiłe żywym natręctwo: „wystarczy wspomnieć imię, / a przywloką tu swoje dupska; / opowiedzieć o nich przy piwie, a już masz ich przy stole.// Lepiej czym prędzej wykadzić/ wszystkich. Oddzielić plewy./ od tego co będzie wzrastać, ukorzeniać się i sięgać wysoko.” („Następstwo”).
3. Tomik mieści poezję znajdująca się znakomicie w sceneriach nadmorskich (cykl: „Brzegi napotkane”) i śródleśnych. Tomasz Pietrzak potrafił przechwycić, przepracować przekaz zaszyfrowany w każdej przestrzeni, przyodziać go w bujne ciało wiersza. Jednocześnie pozostaje w zgodzie z postulatem piękna (por. 11) oraz inspiracjami zaczerpniętymi ze sztuk wizualnych (Frida Kahlo, Diego Ribera, Watteau, Vermeer, Turner). Posprzęgał je tak, że nawet przypadkowość danych tekstowych zasugerowana poprzez tytuł, wydaje się całkiem starannie zaprojektowana, zgodnie z mottem książki, które w tłumaczeniu na polski brzmi: „Nic się nie gubi, nic się nie tworzy, wszystko się przetwarza”. Czego tu obszernie, na blisko siedemdziesięciu stronach, dowiedziono. 

Skrócona wersja omówienia ukaże się na łamach Dwumiesięcznika Literackiego "Topos"