sobota, 27 grudnia 2014

Michał Wróblewski: Pragnienie tropików, Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2013.

Claude Lévi-Strauss przewraca się w grobie. Niepokój ogarnia miłośników politycznej poprawności, gdy Wróblewski zaczyna eksploatować najbardziej stereotypowe wyobrażenia krajów zamorskich zwanych również egzotycznymi. Zresztą już sam tytuł brzmi dwuznacznie – bo i niby kto/co miałoby pragnąć kogo/czego? W wierszach Wróblewskiego, globalną wioskę zastąpiło globalne blokowisko (neszynal dżeografik), zamieszkałe przez ludzi tivi-lizowanych (już za ten neologizm należy się poecie szczery szacun), przyjmujących telewizyjny światopogląd oraz język, którym przedstawiciel blokowiskowego plemienia będzie się zwracał do całej, mniej rozgarniętej cywilizacyjnie reszty ludzkości (zob. itinerariusz obłąkańczy). Zgoła nic go nie łączy z dystyngowanym panem Foggiem, ni z mrocznym panem Kurtzem. Stasia Tarkowskiego przypomina jedynie z daleka. Lecz tak naprawdę to jeno turysta nastawiony na konsumowanie egzotyki (hipoterapia). Powierzchowne wrażenia, obiegowe imaginacje obraca poeta i nagina tak długo,  aż ukażą swoje drugie, zwykle groteskowe oblicze; poczytajmy tylko: „czegewarzą przekupki/ po straganach// poniedziałek kastro/ wtorek kastro środa/ kastro czwartek/ kuba libre” kuba) albo: „koala zakangurza// mam globus na antypodach” (aborygenizacja). Zresztą jeśli na moment odwrócić wzrok od ekranu, rychło się okaże, że po egzotykę nie trzeba jeździć daleko. Czasem wystarczy się wsłuchać w wieść gminną i jej śladem przemierzyć „kraj piastów i piesków” (szanuj zieleń) oraz całkiem już swojskich wietnamskich budek z kurczakiem gong bao, gdzie chłopcy z placu/ żywią y bronią, dalecy krewni dobrych dzikich. Wyczucia niezwykłości uczył się Wróblewski u Mirona Białoszewskiego. Wyćwiczył je w konfrontacji z wielkimi: Herbertem, Miłoszem, ba, z samym Dantem i Pascalem. Ostro przyprawił je ironią – i tak zbrojny wyruszył przeciw dyskursowi skolonizowanemu przez anglicyzmy. Niektóre fonetycznie zaanektował i zmusił by służyły jego wierszom (mensyndżynebotyl).  Służą bez sprzeciwu. Także po tym znać, że Wróblewski to już poeta, co się zowie.


niedziela, 21 grudnia 2014

Stanisław Sierko, To czekanie ma sens. Wiersze adwentowe i gwiazdkowe, Bernardinum Peplin 2014

Mówiąc o swoim adwentowym czuwaniu i gwiazdkowej radości podmiot wierszy Sierki przypatruje się powszedniej biedzie, wysłuchuje skarg, mniej albo bardziej lapidarnie utrwala koleje ludzkich losów. Wypada nam także zmierzyć się ze smutkiem bliźnich pełnych goryczy, opuszczonych czy  (to teraz modne słowo) wykluczonych. Odbijają  się tutaj echem dylematy, nawet kontrowersje współczesności (zob. szczególnie wiersz Sit venia verbo).  Nic wszakże dziwnego – wstępujemy w czas wydzielony z szeregu zwyczajnych dni, niosąc ze sobą wszystko, czym żyjemy i na co cierpimy. Ci zaś, u którym wędrujemy: Zbawiciel i Jego Matka, zdają się dzielić z nami owe trudy i  znoje. Właśnie w ten sposób realizuje się tajemnica Emanuela – Boga-z-Nami. Nie tylko przed tysiącleciami. Lecz dzisiaj. Na wieki. Wokoło tej tajemnicy osnuwają się prywatne zwyczaje i zbiorowe rytuały oczekiwania. Cały repertuar gestów zwróconych ku dobru, dobro uobecniających.  Przepojonych silnym wzruszeniem, czego  tym wierszom za złe mieć nie wypada.  Wszak wiara w dobro równoważy tu dostrzegane przez poetyckie „ja” symptomy duchowej pustki, konflikty, niezgodę.  Zbawca zaś przychodzi i do tych, co oczekują go w skupieniu, jak i do tych, co zabłąkani na manowcach źle się  mają.
W świetle tej prawdy drugi (po debiutanckich „Zakruszkach”, 1997) zbiorek Sierki, można postrzegać nie tylko w kategoriach poezji okolicznościowej, okazjonalnej. A że po chłodnych fioletach Adwentu, Boże Narodzenie mieni się kolorami, pachnie i smakuje? Tak się godzi w urodziny Mesjasza Pana! 


sobota, 13 grudnia 2014

Mariusz Jagiełło, człowiek z brudnopisu, Fundacja Duży Format, Warszawa 2014.

Debiut Mariusza Jagiełły czytało mi się z początku dość mozolnie. Perswadowałem sobie, że  trzeba dać mu szansę.  Że nie należy pochopnie osądzać lirycznego „ja” tej poezji. Pozwolić mu wyjść ze stadium szkicu, projektu.  Poczekać,  aż dojrzeje. Pierwszy sygnał,  że niebawem się tego doczekam,  dała poetyka. Nieskomplikowana może,  acz przejrzysta. Wszystko inne zjawiło mi się niejako w ślad za nią. Forma przekonała mnie skuteczniej niż artykułowane tu z początku tęsknoty za poezją mocną; taką, co nie da zaczerpnąć tchu, bije po oczach, trafia w szczękę, powala swym przesłaniem (Przesłanie powinno być). „Jak powala, skoro nie powala?” – zastanawiałem się, studiując zbiorek po raz czwarty. Jakże mają  nas nokautować wynurzenia osobnika, który zrazu wydaje się uważać swoje nieukształtowanie za atut czy cnotę?  Co masz nam do powiedzenia chłopcze trzydziestoletni, co sam wyznajesz :„chcę być człowiekiem/ z pierwszych stron brudnopisu” (wiersz tytułowy), a jeszcze wcześniej powiadasz „jestem kandydatem na pacjenta/ oddziału patologii dojrzewania” (nominacja)? Czy to kokieteria? Może raczej – i tu zaczęło mi się cokolwiek wyjaśniać — monologi kogoś, kto kiepsko wypada w roli „normalsa”, określanej przez społeczne standardy. Bynajmniej ich nie lekceważy. Buntuje się przeciwko nim raczej umiarkowanie. Rad byłby może pokojowo się ze światem ułożyć. Lecz już wie, że tenże, choć twardo egzekwuje swoje wymogi, sam waha się pomiędzy faktycznością ulicznych scen (bystro przez poetę podpatrzonych choćby w wierszu stacja metra centrum) a fikcją gazetowych dyskursów (zob. wiersz Odpromiennik osobisty). Od razu zauważa, że wszystkie te przekazy starają się go uformować, lub raczej – sformatować na wymiar idealnego zasobu ludzkiego zmuszonego do „wysiłku/ zgodnego z kodeksem pracy” (Nocami nie żałuję Moritza Erhardta). Wpierw próbuje uciekać w ekscesy (Lubię gołe cycki), w auto-mitologie (Nic mi o tym nie wiadomo), albo we wspomnienia młodości (zob. Palcem po albumie).  Na koniec dochodzi do całkiem słusznego wniosku, że są sprawy, które nie mając redakcji brulionowej,  każą się przeżywać w wersji  ostatecznej z całym swoim ciężarem i ostrością. Należy do nich miłość. Także ta  burzliwa, skażona brakiem empatii (Kiedy znikasz) lub  chadzająca własnymi drogami, daleko od stereotypowych wyobrażeń (por. W Pradze podzielimy się obietnicą). Jeszcze silniejszy impuls skłaniający go ku dojrzałości , daje mu rodzicielstwo, ojcostwo, podporządkowanie się woli potomstwa, co ledwie ujrzało świat, a już ustanawia własne zasady. Ba, odbiera nawet lirycznemu „ja” prawo wypowiedzi;  przywłaszcza sobie jego głos, jak  w wierszu Nina postanawia się ujawnić. A to dopiero początek procesu wychowania dorosłego przez dziecko, uświadamiającego nie tylko cały zakres powinności, ale i konieczność ciągłego rozwoju, zmagań z ułomnością lub choćby jej dostrzegania. Proces ten zapewne nie pozostanie bez poetyckich następstw. Bo teksty, pisane z ojcowskich doświadczeń, pokazują, że refleksyjność zrównoważona z (niechby nawet ironiczną) konfesyjnością może dawać rezultat znakomity. Czy powalający? Teraz to już naprawdę sprawa zdecydowanie drugoplanowa. 
Warsztatowa wersja tekstu większej całości przeznaczonej  do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".

sobota, 6 grudnia 2014

Łucja Dudzińska, Membrana. Cyrkulacje, Zaułek Wydawniczy "Pomyłka", Szczecin 2014.

Tytułową metaforę membrany można rozumieć dwojako. Kojarzy się ona z fizjologią słyszenia, z mechanizmem przenoszenia drgań akustycznych w głąb ośrodków słuchu. Równorzędnie należałoby również przywołać zjawisko osmozy, selektywnego przenikania substancji w głąb komórki przez półprzepuszczalną błonę. Niezależnie od tego, który z uczonych kontekstów przywołalibyśmy w sukurs, powinniśmy zauważyć, że istnieje tutaj  napięcie pomiędzy tym, co wewnętrzne, a tym, co zewnętrzne i przez „pomiędzy” przebiega najczulszy nerw tej poezji. Rzeczywistość zewnętrzna jawi się jej jako kłębek albo zlepek różnorodnych sygnałów: dworcowych komunikatów, odgłosów ulicznych, strzępów muzyki, dalekich westchnień. Wszystko prześwituje, dociera, przenika przez zasłony zmysłów, skóry, kto wie – może przez serce, które niczym wyspecjalizowane studio albo laboratorium musi teraz filtrować strumień dysonansów. Opornych  zwłaszcza wtedy, kiedy świadomość próbuje je włączyć w nieco bardziej przejrzyste struktury poznawcze. Próby ich oswojenia, kształtowania kończą się często iskrzeniami na styku, ryzykownymi wyładowaniami energii. Mieszają się masy, przenikają gesty, aż po/ spięcie na styku. Refleks. Błysk. Moment/ odsłania rewers, bliznę po macierzyństwie. („Cyrkulacje. Przebudzenie”).

fragment posłowia

niedziela, 30 listopada 2014

Tomasz Pietrzak: Umlauty, Wydawnictwo FORMA, Fundacja Literatury imienia Henryka Berezy, Szczecin-Bezrzecze 2014.

Tożsamościowe refleksje Pietrzaka można chyba traktować jako próby indywidualnego przemyślenia mitu śląskiej osobności, traktowanej nazbyt często apriorycznie, jak niepodważalna prawda. Mówi tu do nas spadkobierca dość problematycznego kapitału genów, po który – jak przeczuwa – może się kiedyś zgłosić zachłanna historia, tak, jak przychodziła już po jego poprzedników wywożonych na sowieckie zsyłki (Sybir) i po ofiary bałkańskich rzezi (Srebrenica). Zna ich po nazwisku, którego forma, z germańskim przegłosem (tytułowe Umlauty) lub z żydowską końcówką (Rebbe) może skutkować wyrokiem skazującym.  Poeta, miast de-konstruować własną tożsamość, woli raczej re-konstruować to, co stanowi jej rdzeń, mianowicie – dzieje rodzin, całkiem zwyczajnych, przeoczonych przez dziejopisów (por. wiersz Głębia). Posiłkuje się przy tym intuicjami i domysłami oraz nielicznymi pewnymi źródłami wskazującymi antenatów wprawdzie napływowych, ale za to żelaznej solidności (Ferrotyp). Gdy zaś z zebranych danych zacznie wyrastać jakieś drzewo rodowe, rychło okaże się ono pierwszym z brzegu, z jakiegoś skraju genealogicznego zadrzewienia. Faktów pospołu z legendami, pół-legendami, ćwierć-legendami, nagromadziło się bowiem tyle, że w pojedynczych życiorysach pomieścić ich niepodobna. Bez ogródek, z pewną dozą autoironii mówi podmiot: „Ponoć spotkali się we mnie Niemiec Rus i Żyd/ – niepewna sprawa z tym. Wolne żarty więc jestem// i do rozpuku pełno we mnie miast; ludzi wodzących/ na manowce, bełtów wyprowadzających mnie w pole” (Gens); pięć stronic dalej doda: „Jestem z tego, co nie odesłali/ w czterdziestym piątym i z tego, co nawieziono latem/ w bydlęcych wagonach od wschodu”. Na dobrą sprawę więc: ani czysty hanys ani stuprocentowy gorol. Tak czy owak bardzo tutejszy: górnośląski, rodem z mniej szczęśliwych zakątków Europy.

Skrócona wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".

sobota, 22 listopada 2014

Archiwum żywych głosów (1). Przemysław Dakowicz.



Wiersze z tomów: "Boże klauny", oraz "Teoria wiersza polskiego". Nagrano 25 sierpnia 2014 w Sopocie (spotkanie autorskie w Dworku Sierakowskich).

Omówienie zbioru "Teoria wiersza polskiego" tutaj.

sobota, 15 listopada 2014

Marcin Pietrzak, Śmierć w ciele, Stowarzyszenie Literackie im. K. K.Baczyńskiego, Łódź 2013.

Marcin Pietrzak wypowiadał się jako krytyk i literaturoznawca. Teraz postanowił zadebiutować jako poeta liczącym pięćdziesiąt jeden numerowanych fragmentów poematem-traktatem o niedogodności bycia dojrzałym. Liryczny bohater wcześnie stanął w smudze cienia.  Zaledwie trzydziestosiedmioletni, a już wyczerpany albo znużony nadmiarem, intensywnością przeżyć, ilością krążących słów, które „po mniej więcej trzydziestym roku życia/ nie zaskakują/  nie uruchamiają/ nieczynne i zrezygnowane/ wypierają/ w  skrzynce na listy/ korespondencja z marketów/ każą wybierać produkty nie idee” (por. 20; słowa nic tu nie mają do zrobienia…). Gdybyż tu tylko o słowa chodziło! Nawet – gdyby szło o płonne nadzieje czy fiasko niegdysiejszych genialnych zamysłów (zob. 3; nasze marzenia są bardzo zawiedzione…)! Gdybyż owe cierpienia ograniczały się do sfery intelektu, ducha, względnie estetyki,  nie stanowiłyby może przyczyny tak rozpaczliwego frasunku.  Może dałoby się je znieczulić ironią, zracjonalizować albo zakląć. Gorzej, gdy całość światowidzenia zdominuje proces, który/ nazywamy ciałem i wszystko wokoło ucieleśni, zmaterializuje, uprzedmiotowi. Etap początkowy owego procesu skutkuje radykalną przebudową, przewartościowaniem przestrzeni oraz relacji ze światem, spowszedniałym, percypowanym nawykowo; tak przez poetę scharakteryzowanym: „obrazy się tu nie aklimatyzują/ pękają świeżo w pamięci/ nie ma ram dla dramatów/ ikoną wiersza jest blok/ osiedle chodnik/ dach tytułu/ fundament pointy piętra wersów/ dokładne chorągiewki balkonów/ w wielkiej płycie/ jak widać niebo samo/ wielkie drapacze ziemi” (6; nie wiem czy to dobre miejsce…). Nawet tak przygnębionym refleksjom często udziela się moc pomysłowych przenośni. Lecz gdy przemijanie dotknie zmysłów i tkanek, zgaśnie  poezja, stery przejmie fizjologia. Dotknie do (jeszcze) żywego, odbierze istnieniu jego wdzięk, a językowi – zdolność wiązania treści. W poemacie Pietrzaka ciało dojrzałe jest ciałem niewygodnym. Zawodzi i zwodzi. Wystawia na pokusę cichego nihilizmu (33, i nawet wszystkie czynności fizjologiczne…).Pietrzak usuwa sentymenty na bok. Woli raczej metaforyzować zauważane fakty niż doszukiwać się przyczyn. Robi to naprawdę ciekawie. Tylko w którą stronę podąży teraz poeta, skoro debiutując, znalazł się na krańcówce? 


Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w dwumiesięczniku literackim "Topos".

niedziela, 9 listopada 2014

Notacje (2014)



Fantazm jak z kiepskiego horroru. Śniłem odciętą dłoń spacerującą po lesie. Posługiwała się palcami jak odnóżami. I po drodze jeździł samochód bez kierowcy. Słowem: stuprocentowy kicz. Kiczowate sny potrafią być naprawdę dolegliwą karą za grzechy.


W kolejce do pracy czytam nowy tom Romana Honeta "Świat był mój". Wiersze o zwiększonej przepływności obrazów czyta się niczym sny w przydrożnej pościeli.



O mój ubogi, postny dostatku! Na kolację razowiec z wędzonym śledziem. Popijam go szklanką piwa.

W Grucznie świętujemy złoty jubileusz święceń Franciszka Kameckiego. Poety, który nie miał początkowo zamiaru zostać księdzem. Marzyła mu się kariera sportowa i miał nawet  osiągnięcia. Podczas treningu narciarskiego w Wejherowie złamał nogę w kolanie. W czasie długiej rekonwalescencji zaczął zainteresował się literaturą i sztuką. Nawet zaczął malować. A potem pisać wiersze. Do seminarium szedł jako adept poezji. Ku pewnemu zmartwieniu seminaryjnych wychowawców zaczytywał się Gombrowiczem i Camusem. Miałem radość pisania o jego książkach. Niektóre redagowałem.  Dlatego nie żal mi było drogi, dość dalekiej. Bo i okazja dostojna, i serdeczność, z jaką Jubilat podejmował gości nadzwyczajna a bezpretensjonalna. Bo kto inny jak ks. Kamecki, potrafiłby wyjść ze środka procesji po to, aby ścisnąć dłoń prof. L. i mi, siedzącym sobie skromnie w zakamarku kruchty. (Może ktoś ją kiedyś nazwie kruchtą badaczy?) Poeta dorobił się gromadki nie tylko czytelników, ale i zajętych  nim literaturoznawców. Swoich gości w pokaźnej liczbie  przez cały dzień podejmował gospodarz serdecznie: koncertami (od muzyki ludowej, przez klasyczną do jazzu) wernisażem obrazów, majówką literacką, grochówką, bigosem i drożdżowym plackiem z kawą. Bawili się wszyscy i cieszyli spotkaniem, za nic sobie mając paskudną pogodę. Kociewsko-kaszubska kapela z Tczewa grała w strugach deszczu. Szczególną furorę wśród ludowych śpiewaczek robiła odziana w strój regionalny nadzwyczaj urodziwa Murzynka. Przy czym różnica polegała głownie na tym, że nasze dziewczyny są często niewysokie i przysadziste. Ta zaś zgrabna Kociewianka zachwycała rzeźbiarskmi proporcjami. 


Niejaka Marysia S., zapytała spacerującego po Gorzowie PDT, czemu zachowuje się jak zdrajca Polski, udając patriotę. Być może licealistka była w swoim zapytaniu zapalczywa ponad zdrowy rozsądek. Ważniejsze jest jednak to, że ten błahy epizod znowu znowu wzbudził dyskusję, rozpalił wrogość pomiędzy stronnictwami. Jedno skłonne uważać pannę Marysię nieomal za drugą Emilię Plater. Drugie obrzuca ją inwektywami,  a szacunku do premierowskiego  majestatu najlepiej uczyłaby przy pomocy rózgi. Skoro jednak nie może wychłostać sympatycznej z wyglądu licealistki, wyżywa się na niej wirtualnie. Zostałem srogo zgromiony, gdy zwróciłem uwagę na niestosowność takich zachowań u sympatyków Partii Miłości. Nigdy nie sądziłem, że leming należy do zwierząt jadowitych. Teraz wiem, że cecha ta w szczególnym nasileniu występuje u zagorzałych jak "mohery" lumpenliberałów.


Media zalewają nas propagandą ćwierćwiecza "odzyskanej wolności". Ale właściwie się nie dziwię temu dętemu entuzjazmowi. W końcu komuniści świętują po prostu ocalenie własnej skóry, albo - pomnożenie schedy. Zaś sierotki po konstruktywnej podobno opozycji celebrują utrzymanie się przy władzy. Ale co, do licha, ma świętować cała reszta? Bezrobocie czy emigrację? Może wegetację bez nadziei jutra?

"Las, wybrzeże, pustynia" Mertona czytany na balkonie, pod którym w niedzielne popołudnie przeciągają przyjezdni tłumacząc coś do swoich komórek lub przeklinając w rozmowach, zupełnie bez skrępowania.


Spiżarnie pełne głodu.


Bezcenny moment w krytycznym pisaniu: kiedy czujesz, że kolejne zdanie recenzji zaczyna przylegać do opisywanego tekstu jak wygodna rękawiczka do dłoni. 

Glosa zapisana przez Jana Sebastiana Bacha na marginesie jego domowej  "Biblii": Bey einer andächtigen Musique ist allzeit Gott mit seiner Gnadengegenwart.


 "Dzień dzikości" - podpowiada mi 
edytor tekstu.


Wybuch Wielkiej Wojny widziany z Kalwy w Sztumskiem. Opowiadała mi Babcia, jak latem 1914,  podczas żniw, powołanie do wojska dostał jej ukochany, starszy brat, Bernard. Nie wrócił z frontu. Ale podobno odwiedził ją na kilka dni przed śmiercią.


Nowoczesny strach przed Żydami: że przedstawiciele narodu wybranego wyłowią z każdego przekazu antysemicką aluzję i się obrażą lub, nie daj Boże dadzą swej obrazie wyraz medialny. Być antysemitą domniemanym to dziś  mniej więcej tyle, co być trędowatym w czasach biblijnych.

Zziębnięte palce ogrzać pocałunkiem.

W naszym biurze słychać tylko klikanie komputerowych myszy. Pomiędzy te dźwięki z nagła zakrada się kurant z kościoła franciszkanów, w lipcowym upale wygrywający melodię "Suplikacji", jak napomnienie, że w każdej chwili powinniśmy prosić o Boskie miłosierdzie. Bo bez tego z nami marnie.


Sen: wpierw błądziłem wysokimi gankami, jakiegoś zamku. W ciemościach, w strachu. Bo skądś wiedziałem, że celnej posadzce są dziury, przez które mogę wlecieć do jakiejś pustej przepaści (z dołu dochodziło zimne, puste echo). Wreszcie trafiłem do wysokiej komnaty. Pod którąś ze ścian stało oświetlone akwarium. Pośród ryb pływała w nim miniaturowa foka, wielkości mniej więcej kreta.

Rachować kalorie, kalkulować siły -  to wciąż nie w moim stylu.


[maj - sierpień 2014]

środa, 30 kwietnia 2014

Ewa Elżbieta Nowakowska: Trzy ołówki, Wydawnictwo Austeria, Kraków-Budapeszt 2013.



Umiejętność wykorzystania sytuacyjnego konkretu, język  powściągliwy, jasny od refleksów, rozbłysków, odbić (zob. Między ołtarzami), wyrazistość metafor należy już uważać za sygnaturę poezji Nowakowskiej. Doskonale pomieściły się w niej żywoty mieszkańców żydowskiej dzielnicy, rozważania religijne (Korona), przypomnienia dzieciństwa (Procesja),  ostateczne zerwanie ze zmarłym ojcem (Sosna). Dominantą tematyczną najnowszego   tomu Ewy Elżbiety Nowakowskiej pozostaje jednak Holocaust. Zbiór ten  przekonująco dowodzi, że aby poetycko się zmierzyć z problemem Zagłady nie wystarczy jedynie zdolna do współczucia wyobraźnia. Często ją musi wesprzeć realne, biograficzne zakorzenienie podmiotu w miejscach, gdzie zapominanie zmaga się z pamięcią o zgładzonych. Liryczne „ja” tego zbioru przemierza krakowski Kazimierz, okolice kościoła Bożego Ciała czy placu Wolnica, nie jak turysta albo sentymentalny kolekcjoner judaików. Ale jak współmieszkaniec przestrzeni pełnej żywotów o tragicznym finale (zob. Łucjan). Poetka nie ma zamiaru ich wskrzeszać. Wie, że takie zadanie przekracza ludzkie siły. Próbuje jednak owe żywoty i umierania „przyjąć w siebie”, utrwalić w słowie (Notatki). Chodzi po śladach swoich poprzedników-sąsiadów (wiersz: Adresy). Wypatruje tych, którym niegdyś odmówiono prawa do istnienia. Penetruje obszary znajdujące się pod suwerenną władzą umarłych jak zabytkowy cmentarz Remu (Decydują). Obserwuje rozmaite formy upamiętnienia. Analizuje próby racjonalnego dociekania znaczeń Zagłady (por. Oryginał). Spogląda na nie – tak przynajmniej się wydaje – z poczuciem bezradności (Empatia). Wyżej niż roztrząsania ceni kontemplację. Jakby w nadziei, że właśnie z niej uda się wysnuć dyskurs zdolny wypowiedzieć grozę Holocaustu – jako zjawiska obciążonego konsekwencjami metafizycznymi, będącego manifestacją radykalnego zła obcego naturze i kulturze (por. wiersz Lisy).  Napór nieprawości okazał się bowiem tak przemożny, że wymusił nawet modyfikację postrzegania sacrum, połączenie tradycji chrześcijańskiej z żydowską; skłonił do symbolicznego odprawiania rytuałów Starego Przymierza, wzmacniających przeżywanie Boga (Kryjówka). Tylko w takim przeżywaniu, w doświadczeniu wewnętrznym skraca się nieco dystans pomiędzy Bóstwem a ludzkimi o nim wyobrażeniami (zob. wiersz Raport konserwatora). Wolno chyba postawić hipotezę, że podmiot przyjmuje tutaj postawę ekumeniczną jak przystało na mieszkańca dzielnicy, gdzie ledwie kilka kroków dzieli synagogę  od katolickiej świątyni.

Warsztatowa wersja teksty przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".

sobota, 26 kwietnia 2014

Relikwia na czterech kołach


Relikwie wciąż przemieszczają się po świecie. Niektóre nawet o własnych siłach, jak słynny star-papamobil, którym w czerwcu 1979 Jan Paweł II poruszał się na kolejnych etapach swojej pierwszej pielgrzymki do Polski. Po renowacji pojazd prezentuje się okazale. Kiedy zeszłego lata przyjechał do kaszubskiego Sianowa był jeszcze samochodem Błogosławionego. Od jutra będzie go można nazwać samochodem Świętego. 


sobota, 12 kwietnia 2014

Patryk Chrzan: Przekazy podprogowe, Wydawnictwo internetowe e-bookowo/ MiPBP w Będzinie, Będzin 2013.

„Jesteśmy stanem/ przejściowym, nieistniejącym teraz, zajmowanym/ nieustannie przez nowe, młodsze formy życia” – powiada podmiot wierszy Patryka Chrzana, kierując spojrzenie na czas przeszły, podejmując próbę zrozumienia etapów dorastania, rozstawania się z dzieciństwem. Rejestruje te procesy w ich momentach węzłowych, gdy objawiała mu się wielokształtna istota życia albo śmierci. Za każdym razem inaczej, ale zawsze – głęboko: zagadkowo lub boleśnie. Bywa, że niedotykalnie. Nagłe objawienia są dla niego przeżyciami metafizycznymi. Natomiast do sacrum ujętego w ramy tradycyjnych wyobrażeń religijnych żywi ta poezja niechęć podszytą ironią (por. np. mniejszy tydzień).  Wertuje wstecz księgę dziecięcych, rzadziej wczesnomłodzieńczych,  doświadczeń i wydarzeń. Idę o zakład, że z dzieciństwa do młodości jej protagonista przemknął się okrężną ścieżką, ustroniem, mało uczęszczaną aleją, która zapamiętała jeszcze chłopięce zabawy w wojnę (zob. biegiem na skraj – kwiecień 86). Ale tamto dzieciństwo przechowuje jeszcze pamięć charakterystycznych dla ósmej dekady minionego wieku wydarzeń dziejowych: stanu wojennego (przejście przez sień – grudzień 81) czy masakry na Placu Niebiańskiego Spokoju wspomnianej wierszem odległa paralela – czerwiec 89, chyba najbardziej empatycznym w całym zbiorze: bogatym wyobraźniowo, stylistycznie, ale dość powściągliwym emocjonalnie. Więc tam,  gdzie dyskurs zaszkli się łzą wiadomo, że zaistniał do płaczu poważny powód. Dorastanie w tym zbiorze zaczyna się wraz z intuicyjnym rozpoznaniem drugiego dna rzeczywistości. Dorosłość zaś wtedy, kiedy liryczne „ja” dostrzeże, iż owo dno (lub tło) jawić się zacznie jako niezgłębione. Istotną częścią dorastania stało się tutaj odkrywanie kobiecej inności, zalążkowo obecnej w postaciach anielsko-dziewczęcych (por. mój anioł stróż. Żywej w filmowym złudzeniu (femme illusoire) i w rzeczywistej relacji damsko-męskiej (trwanie).
Wszystkie pory roku kalendarzowego i obrzędowego sprzyjają poezji Chrzana, która umie spożytkować zarówno przypadkowe spostrzeżenia jak uboczne produkty internetowej komunikacji (wiersz tytułowy). Osadza się brzegu strumienia świadomości  (susza). Opowiada się zawsze stronie poety – przeciwko jego samotności. Sojuszu z nią Patryk Chrzan może być całkowicie pewny. 

Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".

środa, 9 kwietnia 2014

Pasyjki



Wystawę fotogramów Anny Jakubowskiej "Rdza", otwartą niedawno w galerii przy gdańskim NCK ksiądz Krzysztof Niedałtowski opatrzył solidnym komentarzem teologicznym. Ale figury pasyjek, nawet pozbawione tego komentarza mają sobie coś wzruszającego - wszak podobnie jak nagrobne krzyże, są najwierniejszymi towarzyszami umarłych, czuwają nad nimi we wszystkie deszczowe i mroźne noce. Trwają przy nich, gdy żywi wyjeżdżają na wakacje lub świętują. Choć wykonane z nietrwałego materiału uobecniają tajemnicę Emanuela - Boga-z-Nami, dzielącego człowieczy los. Warto odwiedzić tę ekspozycję. Na przykład w ramach przygotowań do bliskiego już Wielkiego Tygodnia. 

Anna Jakubowska: Rdza, Nadbałtyckie Centrum Kultury, 02.04- 21.04.2014.   


sobota, 5 kwietnia 2014

Jakub Głuszak: Moje przesłanie do pokolenia współczesnych trzydziestolatków, Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2013.

Kiedy czytam wiersze wykazujące chęć mówienia do zbiorowości i poniekąd w jej imieniu, przeżywam pewne zdziwienie, dość często połączone z szacunkiem dla tego, kto podejmuje kolektywną tematykę wbrew rozpowszechnionemu poglądowi, że w obiecywanym nam liberalnym kapitalizmie jedynie indywidualność oraz indywidualizm się liczy. Zanim liryczne „ja” Głuszaka uderzy w tony społeczne, chce, chociażby krótko, zdać czytelnikowi sprawę z przebiegu swego dojrzewania. Fakt, studenckie początki na pograniczu stuleci były trudne: „ciemna jesień grochowska;/ pierwsza dorosła jesień. Nieznane trasy tramwajów,/ rozmiękłe pierogi w stołówce niewyprasowana koszula,/ zimno i deszcz za kołnierzem niemodnej nagle kurtki.” – wspomina podmiot wiersza Być mężczyzną. Lecz nawet obrzydzenie fizologiczno-higienicznym konkretem zużytej podpaski (tamże) zdołał przemóc siłą charakteru. Wyćwiczony, zahartowany staje oko w oko z epoką, kiedy nic się z niczym nie zgadza, a każdy element rzeczywistości pełznie po swojemu w swoją stronę. Pewnym można być już tylko tego, co się samemu opowiedziało, wy-wierszyło lub przynajmniej… ucyfrowiło i wprowadziło do obrotu. Trzeba by zatem – sugerują wiersze Głuszaka – zapomnieć o urokach bezinteresownego poezjowania; nawet: o jakimkolwiek wyższym celu wiązanej mowy. Ostatnie słowo nie do wiersza tu należy, a do sloganu. „Czymże bowiem jest reklama,/ jeśli nie poezją, która znalazła swój cel?” – zapytuje poeta w przewrotnej polemice z przekonaniem Czesława Miłosza o ocalającej mocy poezji zatytułowanej Oto ćwiczenie warsztatowe, wiersz, który nie ocali. Zgoda. Idąc na ustępstwa jeden tekst mógłbym uznać nawet za poetycką wprawkę. A resztę? Za filipiki, za bezceremonialne rozprawy z modnymi poglądami o konieczności ciągłych przewartościowań, reinterpretacji, zmian narracji tożsamościowych. Chociaż pozbawiony najmniejszych dostrzegalnych (przynajmniej czytelniczym okiem) zadatków na konserwatystę, zauważa potrzebę fundamentalnych, acz minimalnych ustaleń, także w sferze języka. Apeluje: „Drodzy poeci! Dziś wchodzi w życie ważna zmiana w terminologii:// wprowadzone niedawno skurwysyńskie mechanizmy selekcji będziemy nazywać/ skurwysyńskimi mechanizmami selekcji — może wreszcie zrodzi/ się z tego jakieś dobro.” (Jeśli twoje nazwisko zaczyna się na jedną z liter). Odczuwa pilną potrzebę zaprowadzenia porządku środkami niekonwencjonalnymi: sarkazmem, drwiną, groteską. Nie posądzałbym go może od razu o chęć uszczęśliwienia ludzkości. Wystarczyłoby mu, gdyby uwolnił swoich rówieśników („Pokolenie pracy w banku kontra pracy w reklamie”) od ciążenia desperackiego dyskursu. Desperackiego, bo nacechowanego brakiem alternatywy czy zwykłej nadziei (por. Ma osoba odkryła swą męską stronę). Głuszak unika formułowania konkretnych  rozwiązań, ideologii czy programów. Jako poeta chciałby jednak stworzyć „wiersz, który wszystko wyjaśni”. I jeśli efekt jego usiłowań wszystkiego może nie tłumaczy, wyjaśnia sporo, streściwszy cały wywód w lapidarnym przesłaniu: „Żądasz czystości? Zachowaj ją sama./  Zostaw świat w taki stanie, w jakim go zastałaś” (Oto drugie podejście; wiersz, który wszystko wyjaśni). To przesłanie, wypowiedziane językiem dalekim od moralistycznego namaszczenia sytuuje poetę w obrębie etyki ogólnej przyzwoitości. Zrozumiałej zarówno dla zatrudnionych na etacie, jak dla prekariuszy. Niektóre rozwiązania formalne z anarchiczną patchworkową dykcją oraz nawiązaniami okołoreligijnymi (zob. Jeżeli kochasz Boga i jezyk angielski, jakie będzie) należałoby jeszcze krytycznie przedyskutować Nastąpić to powinno wtedy, kiedy dzisiejszy debiutant zechce nas zapoznać z kolejnym zbiorkiem, Ale usterki ortograficznej ze strony 0.3 już teraz mu nie daruję: stróżka (pisana przez „u”) to żona stróża lub kobieta-stróż. A nie mała struga.

Warsztatowa wersja większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".



środa, 2 kwietnia 2014

Poetycki szkic z zamku Muzot

Rainer Maria Rilke (1875-1926)


MAUZOLEUM


   SERCE KRÓLA. Rdzeń wysokiego
   drzewa władcy. Owoc balsamowca.
   Złoty sercoorzech. Mak z urn
   pośrodku środka budowli
   (gdzie odskakuje echo
   jak drzazga ciszy
   gdy się poruszysz
   bo ci się zdaje,
   że twoje poprzednie
   zachowanie za głośne było...)
   Odjęte ludom,
   myślące gwiazdą,
   w  niewidocznych kręgach
   krążące serce króla.

   Gdzie jest, dokąd,   
   ów  lekkiej
   ulubienicy ?
   : uśmiech, z zewnątrz
   na niespieszną krągłość
   wesołych owoców kładziony;
   lub mól, może
   klejnot, szyfonowe skrzydło, czułek…
  
   Gdzie jednak , gdzie,  co je śpiewało,
   co je w Jedno śpiewało,
   serce poety?
   : Wiatr,
   niewidoczne,
   wnętrze wiatru.

  
   Zamek Muzot, październik 1924 

tłum. pwL                            


sobota, 29 marca 2014

Szymon Słomczyński: Nadjeżdża, Biuro Literackie, Wrocław 2013.

Debiutanckie wiersze Szymona Słomczyńskiego (rocznik 1988) wolno czytać jako zapis świadomości pokolenia wyedukowanego cywilizacyjnie przez III RP. Wychowanego w poczuciu braku ograniczeń, w kulturze, co wszelkie ograniczenia uważa za skandal, natomiast możliwość dowolnego wyboru zaliczał do podstawowych praw człowieka. Pomimo że wiersze te niekiedy nawiązują wprost do faktów współczesnych (katastrofa smoleńska, Euro 2102, tragedia alpinistów na Broad Peak), zawahałbym się, gdybym miał je nazwać generacyjnymi w ścisłym tego słowa znaczeniu. Gdyż lirycznemu „ja”, a także innym bohaterom tego tomu, brakuje silnego bodźca, wokoło którego mogliby skupić swoje doświadczenia. Właściwie nie powinniśmy nawet mówić o skupieniu doświadczeń – raczej o  ich permanentnym rozproszeniu pod wpływem natłoku rozlicznych, często sprzecznych, możliwości. Nic więc dziwnego, że podmiot tego tomu traktuje tę ofertę cokolwiek ironicznie, jak gdyby przeczuwał niezdrowe następstwa konsumpcyjnego podejścia do marzeń czy pragnień (Katalog). Owszem, i on ulega pokusom, z czego zdaje sobie sprawę. Opisuje te stany, stojąc niejako na zewnątrz własnych uwikłań. Bynajmniej nie dla zademonstrowania nadzwyczajnej refleksyjności. Raczej dlatego, że zaangażowanie się, zatracenie zwyczajnie szkodziłoby mu na poezję; ograniczałoby dowcip, spowolniałoby rozmach monologów, zaburzałoby proces formowania skojarzeń w efektowne ciągi, zakłócałoby możliwość chłodnej, jakby nawet trochę cynicznej, obserwacji. Przeczyłoby wreszcie pragmatyzmowi, oficjalnej filozofii ponowoczesnego świata. Filozofia ta doskonale przyswojona przez przedstawicieli rodzimej klasy średniej, zakazuje zbędnych wahań i dylematów, podsuwa gotowe rozwiązania; przykładowo takie: „Przestań się chować za chrześcijaństwem, pacyfizmem/ albo uprzejmością – nie jesteś skrojony na ich lepką miarę./ Jesteś mężczyzną i masz święte prawo do nagłych wzwodów,/ bólów gardła, skrętów żołądka. Po co masz być dżentelmenem/ i całować jej dłonie pełne bakterii?” (Bez tłumika). Tęsknota za życiem mocnym, pełnym ryzyka, prowadzi tu do fascynacji modelem  złego mężczyzny, którego draństwo działa niczym afrodyzjak i wydatnie podnosi jego atrakcyjność seksualną, chociaż nie wiadomo kto kogo w cielesnym kontakcie bardziej uprzedmiotawia (por. wiersz Karmnik). Postacie kobiece podmiot widzi zwykle otoczone oparem banału (Panienki gawędzą), albo zaplątane w uzasadnienia własnej niefrasobliwości (Lekkomyślny skręt). Tym bardziej zastanawiają go te, które stać na własne zdanie (O ważnych sprawach rozmawiamy zazwyczaj  w ogrodzie). Wrażliwe go intrygują (Edvard Munch, „New snow in the Avenue”). Wtedy porzuca przybraną rolę. Upozowanie na macho można również potraktować jako odruch obronny przed rozczarowaniem zrodzonym z niemożności buntu wygaszonego w zarodku przywiązaniem do stabilności, komfortu, względnego bezpieczeństwa (por. Ten wiersz ma być buntowniczy). Gdyby się jednak rozejrzeć po całym zbiorku, kontestatorzy mieliby sporo powodów do sprzeciwu. Choćby los społecznie wykluczonych skutkiem rozmaitych patologii (Już teraz). Albo pijarowskie manipulacje władzy (Chochlik). 
Ale czy koniecznie tego powinniśmy oczekiwać od debiutanta? Doceńmy na razie jego umiejętność splatania spostrzeżeń i nasłuchów w spójną teksturę. Niezależnie od tego czy poeta kreśli obrazek rodzajowy (Najbezpieczniejsze osiedle w mieście), czy relacjonuje epizod klubowy (Dwadzieścia jeden i pół), czy oddaje się nadrealnym wizjom (Gwiazdy, oczy, ćmy), niebywale zręcznie porusza się wśród rejestrów mowy, dykcji, retorycznych konwencji. Czegoż innego jednak należało się spodziewać po kimś, kto w wierszu  Mutacje deklaruje wprost: „Nie bawię się w język,/ jestem językiem”?  
Poezja pisana na wysokich obrotach. Chętnie przyciska gaz do dechy. Życzę jej bezawaryjnego przebiegu. 

 Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".

środa, 26 marca 2014

Mirachowo. Dwór z drewna lecz pomalowany.




Osiemnastowieczna, stojąca w miejscu wcześniejszego dworu, siedziba niegrodowych starostów mirachowskich, miała szczęście do gospodarzy, którzy pomimo rozmaitych perypetii dziejowych nie pozwolili mu popaść w ruinę. Ostatnimi czasy zmienił barwę z wyblakłej niebieskiej na przyjemną dla oka zieleń. Zapewne niebawem ktoś pomyśli o restauracji wnętrza, gdzie zachowały się jeszcze oryginalne kominki, a nawet niektóre meble. Ale już dziś każdy, kto serio zwiedza Kaszuby, musi go zobaczyć na własne oczy.   

sobota, 22 marca 2014

Ewa Świąc: Lekcja oddychania, Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego, Łódź 2013.

Liryczna bohaterka wierszy Ewy Świąc ma w sobie coś z andersenowskiej Małej Syrenki. Tylko że jej historia kończy się trochę mniej tragicznie: po rozmaitych perypetiach wraca do macierzystego, podwodnego świata. Imaginacja poetki wyraźnie nawiązuje do struktur archetypowych. Na plan pierwszy wysuwa tutaj archetyp wody – matki, przestrzeni, gdzie bezpiecznie, niby kijanki, rozwijają się kobiece praformy. Tylko kobiece. Bo mężczyźni są istotami typowo lądowymi. Żeńskość postrzega tutaj poetka w kategoriach radykalnej inności,  przynależności do osobnego, również wizualnie, gatunku. Nie kwietnego, ani tym bardziej anielskiego. W wierszu krew ryby czytamy: „pod falą kobietom wyrastają płetwy, szczecina zamienia się w łuskę./ woda gładzi ich skórę, woda jest śliska, wypełnia uszy/ i usta nadziewają się na spróchniałe gałęzie, a potem plują.”  na kolejnej zaś stronicy: „pod wodą kobiety szukają miejsca – musi być ciemne, wyłożone suknem i mchem./ zwinięte skorupy w ich wnętrzach otwierają się – ten ruch podskórny, widzisz, to one.” (pod wodą, 18). Oddala nas ta poezja od zwykłych obrazów syreniego bytowania. Mało który żeglarz uległby jej wdziękom tych istot. Podległe prawom jakiejś fantastycznej biologii, od najmłodszej młodości zostały wprzężone w proces ustawicznych przemian. Udzielono im twardych nauk funkcjonowania poza przyrodzonym środowiskiem. Nauczono je życia amfibialnego. Przyswoiły sobie  umiejętność przetrwania w środowisku przeciwnym ich konstytucji i usposobieniu. Cykl kilkunastu wierszy z małą w roli głównej układa się w narrację o dorastaniu do obcych warunków, o niemożliwej w ostatecznym rachunku aklimatyzacji. Wypada w tym miejscu wyjaśnić,  że wychowanie adaptacyjne małej lub – później – coraz starszej a. (anima? alter ego?), podejmuje podmiotka nader wytrwale. Nie zraża się początkowym brakiem postępów. Trafnie jednak przeczuwa, że wyjście małej na ląd może się okazać wygnaniem, losem cudzoziemki, zabłąkaniem wśród nieświadomych jej dramatu tubylców. Rezultat edukacji przystosowawczej przeszedł jednakże najśmielsze oczekiwania. Mała wyćwiczyła technikę mimikry, głęboko ukrywa swój charakter, aż do zaprzeczenia, wyrzeczenia się tożsamości: „ma nadzieję, że to pragnienie bycia z wodą jest na jakiś czas,/ a potem będzie jak dawniej: niebo, ziemia cztery ściany, dziewięćdziesiąt stopni// pomiędzy. okno, drzewo za oknem, parapet, stół/ łóżko./ mała wierzy, że ta błona między palcami jest do rozgryzienia i że te zęby wystarczą.” (moja mała uczy się pływać). Krótkie powroty pod wodę niewiele w tej kwestii zmieniają. Mała niegdyś a. znakuje swój teren, całuje mężczyznę, traci niewinność. Stwarza doskonałe pozory zadomowienia Oswaja różnice światowidzenia, które ją różnią od partnera (hełm boga). Lecz owo zaprzeczenie pociąga za sobą toksyczne następstwa: intymny kontakt z a. sprowadza zagrożenie, jak zakaźną chorobę (por. pocałunki. hemoliza), zaraża rozpadem.  Teraz wyobraźnia poetki nie może się uwolnić od motywów rozkładu lub pośmiertnej samotności (zob. starzec we mnie zwija się. autoliza). Nie uspokoi jej ni wróżba, ni magiczny zabieg, ani żartobliwe wariacje na temat powiastki Kraszewskiego Dziad i baba. Byt w bezliku swych sensów okazuje się fenomenem nieskończenie rozgałęzionym (por. neurony są jak drzewa. iluminacja). Lęk, co często podskórnie tkwi w wielu monologach Ewy Świąc, ujawnia się czasem różnobarwnymi wykwitami, niby utajona, chroniczna  przypadłość (zob. plamy, plamki). Jedynym na nią sposobem byłaby może regresja do stadium początkowego, powrót do środowiska wyjściowego. Niezależnie nawet od tego, że macierzyste wody pod nieobecność bohaterki, przemieniają się w archetypowe wody  śmierci, w głębinowe zaświaty (krew ryby, kropla. a może koło).    Wszystkim zaniepokojonym związkami autorki za Śląską Strefą Gender, spieszę wyjaśnić, że w jej wierszach ideologii nie znajdziemy na lekarstwo. Prędzej – metaforyzacje, archetypowe interpretacje indywidualnego doświadczenia. Oraz przekonanie, że trudno być Małą Syrenką. A dużą tym bardziej.

Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".

środa, 19 marca 2014

Maciej Melecki w "Warzywniaku", 16.03.2014.

Spotkanie autorskie, godne odnotowania jako ewenement w swoim gatunku. Prawie w całości złożone z rozmowy  Od początku zaczęło się zmieniać w seminarium poetyckie, podczas którego publiczność przyparła autora do muru coraz to nowymi pytaniami, kontruje jego wypowiedzi, dyskutuje z gościem do wyczerpania czasu. Bo sił i uwagi miała dostatek. Argumenty znalazły się same. Kto inny może schowałby się za czytanymi w głos tekstami. Ale nie Melecki, poeta wprawny w debatach, rzeczowy dyskutant. W nagrodę za dzielność w krzyżowym ogniu ataków i replik pozwolono mu przeczytać ze cztery wiersze. Zapamiętał je mój dyktafon.   

sobota, 15 marca 2014

Mirosław Dzień: Linia, Biblioteka „Toposu”, Sopot 2013.

Tom równie świetlisty jak poprzedni (Światło w szklance wody, 2008). Tylko jeden wiersz w całym zbiorze jest całkowicie wygaszony. Jego cień się on jako rewers światła. Trzeba go odważnie przyjąć, zupełnie tak, jak mistycy przyjmowali doświadczenie ciemnej nocy ducha, i rozerwać zasłonę mroku wytrwałą, milczącą modlitwą  (Jeszcze inaczej). Nawet światło percypowane wzrokiem, nie obdarzone jeszcze znaczeniami symbolicznymi nosi w sobie zapowiedź transcendencji, lub przynajmniej – obszaru pozostającego poza zasięgiem dociekań czysto rozumowych. W strefie o-świetlonej zaczyna uwidaczniać się sacrum, rozprzestrzenia się w niej Nadprzyrodzone. Kto wkracza w ową sferę, zyskuje możliwość porzucenia „życia, co już nie jest życiem” (Łódka (pierwszy dzień)): ciężkiego, ciążącego swoją daremnością, dokuczliwego nagromadzonymi złudzeniami, szaleństwami, zawiedzionymi nadziejami, fałszem, brudem. Czy to znaczy, że podmiot poezji Dzienia odwraca się od świata, ucieka na pustynię, izoluje się w niedostępnych oazach kontemplacji? Bynajmniej. Wydaje się doskonale świadom faktu, że świat, jakkolwiek ułomny, przy tym nazbyt obszerny dla jednostkowej wyobraźni, stanowi dlań przestrzeń samopoznania niezbędnego dla określenia relacji, jaka go łączy z nazwanym (pierwszy tutaj raz po imieniu!) Bogiem (por. 13 listopada). I ten świat upadły, epizodyczny, przypadkowy, wart jest czułego, uważnego opisu (zob. wiersz: Równowaga). Wypowiadający się na tych stronicach „człowiek wewnętrzny”, patrzy szeroko otwartymi oczyma. Wątpi w rozum. Ale tego zwątpienia nie należy uważać za wyraz poznawczej kapitulacji, ani rezygnacji epistemologicznej, ani tym bardziej – metafizycznej. Manifestuje się tu bowiem, jak w przypadku pragnienia każdej wiedzy, potrzeba jasności; prawdy bliskiej greckiej alethei,  nieskrytości prawdy, swobodnego  bezpośredniego do niej dostępu. Ale prawda – to przemożna siła: „Kiełkuje w źrenicy, rośnie w strachu, dojrzewa/ w zmarszczkach pleśnią pamięci, co wie więcej/ niż wiedzieć należy, zawsze wdzięczna za wierność […] Jest właścicielką marginesów, Strażniczką niedomkniętych/drzwi, Akuszerką nieczystości ukrytych i min podrobionych.” („***, Jak gdyby miała być kimś innym, jak choćby…”). Może się także objawić „jako wierna/ i zawsze samotna – łaska” („***, Także ciebie dotknąć może, i w tobie…”), która ustanawia właściwe miary istnienia. 

Skrócona wersja omówienia przeznaczonego dla Dwumiesięcznika Literackiego "Topos".  

poniedziałek, 10 marca 2014

Mariusz Appel: Tonic, Wydawnictwo FORMA, Fundacja Literatury imienia Henryka Berezy, Szczecin-Bezrzecze 2013.

Porzućmy wszelką logikę. Nowe wiersze Appela czytajmy przez pryzmat tego, co zracjonalizowaniu się opiera. Bo nie może być inaczej w poezji, która doskonale wie, że „wszystko kończy się tam gdzie nic zaczyna”. Aby zatem oddalić horror vacui poeta stara się owo wszystko spotęgować; maksymalnie je uniezwyklić (por. IX piętro). Zrazu wystarcza mu całkiem bliska niesamowitość, czerpana z chłopięcych wspomnień, bowiem czuje, że „nie trzeba nigdzie wyjeżdżać żeby się działo” (lapis-lazuli). Jednak rychło roztoczy szeroką panoramę przestrzeni poskładanej z elementów egzotycznych; zwykle środkowoazjatyckich (bismallahi rahmani rahim) albo iberoamerykańskich (prestidigitator). Całe to pomieszanie osobliwości tyleż zaskakujących co przerażających uruchamia zmiana jednego szczegółu w skomplikowanym układzie (por. „***, otwarcie czarnym skoczkiem na c6 prowadzi nas w dziwne rejony…”). Dalej już „ćmi się i plecie” prawie samorzutnie, jak gdyby  mocą swobodnych, dynamicznych skojarzeń. Po pierwszych, dziecięcych doświadczeniach radykalnej dziwności bohater tych wierszy szuka osobliwych podniet, obcuje z sennymi koszmarami (nicowanie). Niebawem poeta zafunduje czytelnikowi spektakl okrucieństwa (śmierdź), kabaret obrzydliwości (trujka). Zagrane naprawdę ostro.  Appel pisze energicznie. Do tego świetnie wykorzystuje magię metafor (por. wiersz mortka). Zmyślnie rozwija inspiracje filmami Carlosa Saury (pajarico) i Luisa Buñuela (la joven). Nawiązuje to do mitologii mezopotamskich, to do opowieści, którymi straszono kolejne pokolenia spadkobierców konkwisty. Zafascynowany tym, co marginalne, patologiczne (szeptolete), zabrudzone, penetruje pobocza cywilizacji lub dzielnice ubóstwa (ratcatcher). Swym wizjom, nawet tym najbardziej nieciągłym nadał poeta formę nadzwyczaj ustabilizowaną. Jednakże przy wszystkich zaletach warsztatu, estetyka pomieszczonych w Tonicu wierszy każe zakwalifikować ten zbiorek jako lekturę dla naprawdę zaawansowanych.

Skrócona wersja omówienia przeznaczonego dla Dwumiesięcznika Literackiego „Topos”.




środa, 5 marca 2014

Anioł Ślązak na Wielki Post 2014

Angelus Silesius (1624-1677)

Cherubiński Wędrowiec



z księgi pierwszej

206. Jak nazywa się Nowy Człowiek?
Chciałbyś Nowego Człowieka i jego imię znać/                     
Zapytaj Boga wpierw/ jak zwykł sam siebie zwać



z księgi czwartej                                   
35. Głębokość/ długość/ wysokość/ i szerokość Boga.

Bóg jest głęboki przez mądrość/ Przez miłosierdzie szeroki/                    
Przez swą wieczność długi/ przez wszechmoc wysoki.      


(tłum. pwL)           

niedziela, 2 marca 2014

Rafał Baron: Film, Teatr Mały, Tychy 2013.


Akcja liryczna drugiego tomu Rafała Barona zaczyna się od otwarcia oczu, od skomponowania pierwszego kadru. Jeszcze bez pewności, po której stronie należałoby poszukiwać mówiącego  tutaj „ja”. Wszystko, co dzieje się jeszcze „Płynnie./ Szelestnie. Wyobrażone. Wypowiedziane./ Odgrywane” (Powtórka: jesień), trzeba umieścić w porządku jakiegoś funkcjonującego w tle – niechby nawet niejednoznacznego – scenariusza (por. Cykl). Mimo to długo nie chce wystartować żadna fabuła; jakby tego, kto miał nią poruszyć, poraził nagły niedowład woli i pozostało mu tylko pytanie: „Dlaczego wszystko się kończy/ w hali odlotów? Zawsze gdy do niej wchodzimy/ nadchodzi wilgotna mgła. Wszystko się skleja/ i nie da się oderwać z planszy,/ gdzie jesteśmy osobno/ wyświetlani” (Diagnoza). Potem wszystko zaczyna się toczyć według improwizowanych reguł. Raczej krótkometrażowo. Niewiele ponad dwie obszerniejsze strofy wystarczą poecie, aby pomieścić w nim cały thriller (Historia). Cztery strofy i jeden wers mieszczą w sobie wielkomiejski paradokument  nakręcany z okna autobusu (Widok). Podmiot konstytuuje się i kształtuje za sprawą widzenia. Kolekcjonuje obrazy bliźniaczo do siebie podobne, poszukując w nich wspólnego sensu. Widzi je, nim zdążą dojrzeć, zmysłowo się uobecnić z całym swoim potencjałem  (por. wiersz Jeszcze jedno zdjęcie). Wiele mówi tutaj obraz nieruchomy jak scena rodzajowa z bankowego wnętrza (Liczby). Jeszcze więcej – ujęcie całkowicie wyciszone, gdzie najistotniejszą rolę odgrywa gest (Palce). Z kliku zapamiętanych obrazów i odgłosów poeta montuje zgoła nieprzypadkową, a intrygującą fabułę. Wyświetla ją sobie w wewnętrznym, autorskim kinie. Bynajmniej nie jest ono kinem jednego widza. Obrazy z tych filmów, chociaż nieciągłe, prezentowane wyrywkowo, prędko zaczynają korespondować z naszymi doświadczeniami, wspomnieniami. Uobecniają przeoczone detale historii, do której nas przypisał nasz życiorys.
  

Skrócona wersja omówienia przeznaczonego dla Dwumiesięcznika Literackiego „Topos”.

piątek, 28 lutego 2014

Rainer Maria Rilke (1875-1926)

* * *

  JAK ciemnieją  i szumią w instrumencie
                                                   lasy jego drewna.  




* * *

  dla  Hansa  Carossy

  Także utrata jest jeszcze  nasza; nawet zapominanie
   ma kształt jeszcze w pozostającym  królestwie
                                                                       przemiany.
   To, co wypuszczone krąży  –   rzadko jesteśmy też środkiem
   jednego z okręgów:  one kreślą wokół nas całą figurę.



(tłum. pwL)


sobota, 22 lutego 2014

Piotr Gajda: Demoludy, Instytut Mikołowski, Mikołów 2013.

Tomik zawierający poezję wysokich temperatur otwierajmy ostrożnie. Bo zieje gęstym gorącem. Niczym salamandry w legendach wiersze te rodzą się i żyją w ogniu. Żywioł rozgrzewa tu magmę albo plazmę; spada z góry niby napalm (Exodus?). Jeśli coś chwilowo nie płonie, wówczas przynajmniej tli się „jak dymek komiksu” (Przebarwienie). Wszystko przypomina proces alchemicznej syntezy, upartą próbę sprawienia, aby „kawałki kruszcu, błyszczki, opiłki. Lastryko,  lustro,/ lot bez tchu. Epoka mosiądzu. Słowa na poste-restante.// Miłosna turystyka, drażniące skórę tekstylia.” (Obicia, opatrunki)  utworzyły jakąś mniej więcej jednolitą substancję. Zbyt długie przebywanie w pobliżu pełnego żaru tygla może jednak grozić gorączką z majakami i fatamorganą. Kto na nią zapadnie, zobaczy rozpaloną krainę, gdzie rządzi chaos pomieszany ze zgrozą. Wiersze Piotra Gajdy można więc czytać jako opis niegościnnej antyutopii. Niezależnie, czy liryczne „ja” spojrzy na nią z daleka, czy też z bliska, zobaczy ją jako kopiec termitów albo kolonię mszyc (por. Limbus). Trwa tu spektakl ustawicznej katastrofy. Wiek pary i hipsterii nie może dobiec końca, mimo że co najmniej kilkakroć przegalopowali przez niego apokaliptyczni jeźdźcy (por. Czekając na barbarzyńców).

Trudno się oprzeć  sugestywności języka tych wierszy, poskładanych z obrazów wprawionych w ruch dynamiką ognistego żywiołu. Powiązanych w struktury anarchiczne (Odbicia). Metafory dość luźno korespondują ze sfera pozasłowną. Składnia swobodnych, zarazem rozległych,  skojarzeń wywołuje napięcia międzysłowne, zupełnie niesłychana iskra przeskakuje pomiędzy pojęciami lub skrzyżowanymi ze sobą frazeologizmami.    
Zakończywszy lekturę, zacząłem szukać miejsc mniej ekstremalnych termicznie.  

Skrócona wersja omówienia przeznaczonego dla Dwumiesięcznika Literackiego "Topos".  

sobota, 15 lutego 2014

Aleksandra Słowik, Pomiędzy kwartałami śpieszył się i zwlekał, Oficyna Wydawnicza ŁośGraf, Warszawa 2013.

W swoim czwartym zbiorze Aleksandra Słowik podejmuje problem wzajemnego stosunku rzeczywistości do jej ludzkiego pojmowania,  wyartykułowany ongiś przez patronującego książce Tomasa Stearnsa Eliota. Pyta nas, czy owym sprawom zbyt rzeczywistym podołać może nasza wyobraźnia, zmysły,  emocje.  Wypada w tym miejscu zapytać,  jakie sprawy należałoby uznać za zbyt rzeczywiste. W pierwszym rzędzie, jak sugeruje ta poezja należy do nich samo istnienie postrzegającego podmiotu i świata jako przedmiotu jego postrzegania.  Sam świat nie jest tu bynajmniej jakąś ontologiczną stałą, lecz ciągłym objawianiem się bytu, wyłanianiem się  z tajemniczej nieprzeniknionej mgły. Stąd też percepcyjna ulotność stanowi jego podstawową cechę, właściwą również mówiącemu „ja” (por. wiersz Misty  mist). Dynamicznemu, zmiennemu, zawieszonemu pomiędzy obawami a zaciekawieniem;  świadomemu, że  prawdziwe poznanie wymaga „ryzyka przechyłu poza przedmioty” (Siódme).  Zatem musi się łączyć z gotowością wchodzenia pomiędzy widma, nurkowania pod horyzont, poddawania się erozji (Islay). Wreszcie – zgody na własne, poniekąd naturalne, ubywanie (Osteoporoza). Bo tylko przyjąwszy taką postawę, można znaleźć się „pod spodem doświadczeń” (Risør),  odczuć  magię zaświatów, co obraca Ziemią (tamże).  A nawet uchwycić  chwile zawieszenia rzeczy i zjawisk w ich czystej potencjalności, kiedy na ułamek czasu zatrzymuje się cały ruch miejskiego skupiska, kiedy „dzień nie rozbudził jeszcze // swoich zwłok.  Leży niewinny jak dziecko, nieczuły/ i niewymowny.” (Axis urbi – moment).
W obliczu objawień poetka milknie,  zwłaszcza gdy są one naznaczone miłością, bowiem „Miłość przywłaszcza sobie wszystkie ważne słowa,/ nim znajdzie spadkobierców.”   (Kwestia klimatu). Z milczącej kontemplacji zaczynają się kształty wymodelowane jak gdyby w jednej materii.  Wyrasta z niej również język: słowa pełne, glosolalia, niedo-słowa (por. Axis urbi – szaleństwo). Także one zwiększają napór rzeczywistości. Spotęgowany w przestrzeniach miejskich, gdzie pomiędzy kwartałami pojawiają się coraz to nowe fenomeny, znaki, oznaki przemian. Trzeba im dotrzymać kroku, wpasować  się w zakreślone przez nie  ramy. Bezpieczne, ale obce, narzucone z zewnątrz (Drugie). Dlatego miejski wędrowiec nie przypomina tutaj beztroskiego spacerowicza.  Utrudzony, natrafia na przełamania przestrzeni. (Piąte). Czasami ma twarz każdego z nas. Takie błądzenia mówiący tu podmiot umieszcza w odległym, podróżnym kontekście: meksykańskim, norweskim, rosyjskim, greckim. Ostania ma chyba szczególne znaczenie – przywołuje ojczyznę człowieczego samopoznania, refleksji filozoficznej przyjaznej krystalizowaniu się (nie bez powodu przywołuję to określenie – poetka wykazuje upodobanie do kamiennych czy mineralnych przenośni), tożsamości. Czytamy tutaj: „przyszedł czas na Grecję/ przyszedł czas na mnie/ we mnie” (Yeraka). To chyba najszczęśliwszy przystanek w tej wędrówce  „z siebie/ do siebie” (Tanzhou) . Nieskończonej. 

Poetka chętnie inkrustuje swoje teksty cytatami z autora Ziemi jałowej. Nawet  kreśli swój wiersz na marginesach eliotowskich  strof (Dwunaste). Lecz nie musimy od razu sięgać do źródeł cytatów, gdyż funkcjonują obie samodzielnie,  mocno osadzone w dyskursie wiersza. Gęstym, splecionym z ciasno przylegających do siebie metafor. Wiersze Aleksandry Słowik nie rozsupłują trudnego węzła  pomiędzy rzeczywistością a jej właściwym odbiorem. (Być może nie jest to w mocy poezji.) Lecz z całą pewnością pomagają spojrzeć na tę trudną relację z całkiem nowej strony. 

Warsztatowa wersja omówienia przeznaczonego dla  Dwumiesięcznika Literackiego "Topos".