sobota, 24 marca 2018

Agnieszka Ginko, Kruche, Zielona Góra 2017.


"Iść tam, gdzie nie dochodzą myśli/ gdzie kończy się czas,/ gdzie dzika róża/ kocha się z kroplą rosy.” – taka strofka mogłaby reklamować poezję bezproblemową, miłą w odbiorze, niegroźną dla autorki, a tym bardziej dla czytelnika. Tyle że w pamięci zostawiłaby nikły ślad. Szczęśliwie z jednej strofy nie musimy wnioskować o całym debiucie. Trzeba go przeczytać od początku do końca, chociażby dlatego, by przypatrzyć się próbom zbudowania języka, który potrafiłby wyartykułować uczucia pozytywne. Zgodzicie się chyba ze mną, że łatwiej na świat psioczyć, utyskiwać, stawiać mu zarzuty, mieć mu za złe, że jakoś nie chce (łajdak! paskuda! samolub jeden!) dostosować się do naszych wobec niego oczekiwań. Tu od samego początku podmiotka wydaje się spontanicznie, całą sobą,  zadowolona ze świata. Percypuje go mocno, słucha, obejmuje spojrzeniem (Do zbóż), wciąga w płuca z każdym oddechem (Latem). Spadek temperatury poniżej zera uważa za szansę daną dziecięcej fantazji (Zimowo). Nawet wychodząc nie w porę, wypchnięta w obce miasto, nie ma zamiaru ulegać pokusom irytacji bądź zniecierpliwienia. Sytuacje „komfortowe inaczej” traktuje jak okazje do zauważenia czegoś zgoła niecodziennego. To jeden z głównych powodów, dla których możemy polubić poetyckie „ja” tego tomiku. Ale nie jedyny. Czy coś może zmącić jej pogodę? Bez wątpienia. Przykładowo strata przyjaciela pożegnanego osobistym epicedium (Jachowi). Bo przecież doskonale wie, że rzeczywistość nie jest wolna od przypadłości i pobłądzeń tych, którzy ją zamieszkują (zob. Ktoś inny). Podobnie odczuwa upływ czasu, co wartko rzeźbi ludzkie życiorysy i bezwzględnie umieszcza Wandę nazywaną tutaj (zwróćcie, proszę uwagę na ten piękny koncept!) „wileńską Alicją” po drugiej stronie pękniętego już lustra.
Centralne doświadczenie opisane w tym debiucie łączą się z macierzyństwem. Wydarzeniem kosmicznym poprzedzonym sakralnym impulsem (por. Zwiastowanie) ustanawiającym związek ciężarnej ze wszechświatem, z żywiołem wody i gwiazdozbiorami. To jakby prolog do historii Stworzenia opowiedzianej sposób na bardzo indywidualny w cyklu Z księgi Genesis, gdzie chciałaby poetka dać z siebie wszystko i w najlepszym gatunku. Bez wątpienia udało się jej zbudować spójną, równą stylistycznie, opowieść o powstawaniu nowej osoby. Z całym rozmysłem piszę tu właśnie o osobie, gdyż podstawową cechą lirycznego „ty” – nieurodzonego jeszcze dziecka –  pozostaje jego osobność, zaś opowieść o jego rozwoju można też czytać jako dzieje zyskiwania przez niego osobności, wyodrębniania się z matczynego ciała aż do momentu, kiedy matkę i potomstwo łączy głównie kruchość materii, z których ich ukształtowano. Tej samej, z której ongiś ulepiono praojca Adama. Urodzony już bohater tego cyklu, wciąż pozostaje w ziemskim raju, gdzie wraz z nim żyją pasikoniki, myszy, biedronki i sny. Na straży tego raju staje ta, która, w pewnym momencie, wyraźnie strudzona, w autoironicznej imitacji wiersza Białoszewskiego określi się jako szaranagamama.
Więc co? Matka-Polka? Niekoniecznie/  Raczej matka-poetka. W dwóch rolach, w każdej – z powołania.
    Wszystko wskazuje na to, że Agnieszka Ginko wie, jak używać wiązanej mowy, co ma pewnie związek z jej wcześniejszymi przedsięwzięciami literackimi (twórczość dla dzieci, przekłady). Lubi zwięzłość, przenośnią posługuje się jak generatorem nowych znaczeń. Natomiast porównania nie zawsze dotrzymują kroku metaforom (przykład: „skóra zwija się, dusi,/ a ostre fałdy dnia/tną jak psy” – z wiersza Budzić cię).
Zbiorek nieduży niby próbka degustacyjna. Posmakować jednak warto.

sobota, 17 marca 2018

Mateusz Melanowski, Uwagi do chwili, Zeszyty Poetyckie, Gniezno 2017.



 W monologach poetyckiej persony tego zbioru znajdziemy sporo naszych wahań i odkryć, rozterek oraz rozczarowań wynikłych z konfrontacji ze światem. Świat zaś wciąga liryczne „ja” i wszystkich innych dookoła w swe niecne gierki. Testuje ich wytrzymałość. Szydzi z nich. Zaczepia, prowokuje (zob. Dwumecz). A cała sztuka, sztuka niemała w tym, by skutecznie, acz bez przesady, skontrować przeciwnika, by z siłami się nie przeliczyć i koniec końców wyjść na swoje. Znaczy to – nie tyle z nim wygrać, co ocaleć, trochę jeszcze przetrwać. Podmiot tego zbioru, doszedłszy wieku męskiego, przeszedł do aktywnej defensywy. Dużo już wie o swoim przeciwniku. Siebie samego zna już nieźle. Aczkolwiek za jedno ze swoich najważniejszych zadań wciąż uważa docieranie do siebie, ustalanie, a może nawet konstruowanie własnej tożsamości z codziennych doświadczeń i potocznych obserwacji; z przemyśleń, których wciąż mu za mało. Niemniej rozumie, że do samej istoty życia przynależą symulacje czy uniki. Przyznaje się do tego otwarcie. Tak samo jednoznacznie mówi o swojej bezradności wobec podstępów świata. Pozwala się nam jednak widzieć w tych rzadkich momentach, gdy wreszcie przystawać do własnych o sobie wyobrażeń. Lecz rychło, nagłe a niespodziewane zdarzenie, choćby drogowe ( zob. Sonecie wiejski) uprzytamnia mu, że jest poddawany nieustannym próbom, gdzie prócz wyćwiczonych odruchów i egzystencjalnej sprawności, ważną rolę odgrywa przypadek, traf. Dopiero kiedy zbiegną się ze sobą wszystkie wymienione okoliczności, podmiot zaczyna sobie uświadamiać, jak niesamowite jest życie. Jego rozpoznanie możemy równie dobrze uważać za kontrapunkt odczuwanej znacznie wcześniej, potęgującej się potrzeby istnienia. Może się ona pojawiać nawet w realiach nie nazbyt wzniosłych, ba nawet ludycznych jak majówkowy festyn. A co? Nie może? Wszak na naszą dojrzałość pracują nie tylko doniosłe refleksje, a poezja Melanowskiego dobitnie o tym nam przypomina. Przypomina nam również i o tym, że nie ma momentów semantycznie pustych. Że rzeczywistość kryje w sobie mnóstwo komunikatów, ułożonych w znaczące ciągi. Trzeba je odebrać niczym radiową falę, złamać ich szyfr. Ale często wystarczy je zapisać w intuicyjnym, spontanicznym układzie fraz i wersów, aby wynikły z nich nowe sensy, by powszednia sytuacja ujawniła swoją niepowszednia stronę. Poeta nie dąży bynajmniej do jej nicowania ani do analitycznego roztrząsania. Aczkolwiek z godnym podziwu refleksem chwyta ją na gorącym uczynku, przykładowo rejestrując rozmowę w galerii handlowej. Rzec by można, że preferuje mało inwazyjne metody poznawcze. Daleko poezji szukać nie musi. Sama na niego czeka – na ulicy (Street punk), na parkingu  (Zwyrodnienie), na leśnej drodze (Urlop) , w domu kumpla ze studiów (Dobra zabawa), w sąsiedzkich rozmowach (Oś świata). Ceni sobie bowiem rozmaite interakcje społeczne, nawet te niewerbalne. 
Przez cały niemal tom przewija się wątek katastroficzny, manifestuje się w nim przeczucie jakiegoś kataklizmu. Tyle, że dziwna ta katastrofa – zwieszona, niedokonana (zob. Lekceważymy apele) albo rozgrywająca się jako utajony proces: „Możliwe jednak, że prawdziwy koniec już był,/ i to nie raz, bo zapisy nie są jasne. Wiele właściwie/ by na to wskazywało. Przedmioty na przykład// co rusz odnajdują się w zupełnie innych miejscach,/ niż je porzucam, a niektóre wręcz giną bezpowrotnie.” – czytamy w wierszu Minuty do wszystkich. Może się jednak równie dobrze objawić jako łagodny zanik, (Quaternion).
Melanowski z powodzeniem posługuje się formami kunsztownymi. Odświeża gatunki nieco zapomniane (vilanella, retourne, triolet), albo egzotyczne (pantum). Wszystkie je łączy element powtarzalności, koncentrujący uwagę na sformułowanym, niekiedy wprost, przesłaniu wiersza.
Żałuję, że tak późno zawarłem bliższą znajomość z wierszami Mateusza Melanowskiego. Bo Uwagi do chwili to już trzecia książka tego autora. Książka, która pobudza mój czytelniczy apetyt na tomiki poprzednie i na kolejne także.


sobota, 10 marca 2018

Anioł Ślązak na Wielki Post 2018.

Angelus Silesius (1624  - 1677)


Cherubiński wędrowiec


Księgpierwszej  

132. Trzeba być uzbrojonym

Bez broni nie wejdziesz do raju, człowiecze/
Chcesz tam wnijść,/ przejść musisz przez ogień i miecze.


Księgi szóstej

73. Nic za darmo   

Człecze, dla piekła grzesznik musi wycierpieć tak wiele,
Jakże mógłby Bóg za nic dać ci  swe wesele?



tłum. pwL

sobota, 3 marca 2018

Jacek Uglik, trzeba by jakoś umrzeć, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, Szczecin 2017.





Z początku trochę się bałem zakolegować z wierszami Jacka Uglika. Najeżone jakieś i zbuntowane. – Takie robiły pierwsze wrażenie. Drugie było podobne. Dopiero wrażenie trzecie, gdy wreszcie odezwały się teksty, gdzie głos poety spokojniej zestraja się z jego wyobraźnią (zob. „***, która przychodzi do mnie…”), pozwoliło mi trochę  złagodzić początkowe oceny
   Progatonista tej poezji od dawna, jak się zdaje, ma już ugruntowany światopogląd – anarchizm. Chadza własnymi drogami. O przypadkach swego powikłanego żywota opowiada zadziornie i niekiedy wcale efektownie. Jego postawę kontestatora, jak podpowiadają mi pierwsze intuicje, ukształtowało dojmujące, chyba już nieuleczalne poczucie bylejakości świata. Zarówno tego wirtualnego, co jawi mu się jako szyderczo-kłamliwy (zob. „się można strasznie oszukać”) jak realnego, gdzie nawet ekscesy obyczajowe grzęzną w peryferyjnej miałkości („***, to zawsze jest on…”). Jak tylu innych przed nim, rzuca gromy na niedojrzałą, przypadkową  formę ojczystego życia, wygłaszając pełen inwektyw monolog („Ginsberg. 1956”). Rychło jednakże zauważa, że podobną biedę cierpią na przykład ci, których napotyka w moskiewskim kinie („***, pomyślałem, że moim sposobem…). Nieufny wobec zewnętrznych norm etycznych, moralność wywodzi wprost z osobistych przekonań estetycznych, stwierdzając: tylko subiektywny smak/ powstrzymuje człowieka/ od popełnienia zbrodni („wypisy filmowe. from denmark”). W gruncie rzeczy takie rozpoznanie świetnie współgra z jego skrajnym indywidualizmem, zaś dalekie od umiarkowania poglądy czy ryzykowne zachowania stają się dlań namiastką rewolucji. Co do ewentualności masowego przewrotu wolnościowego raczej nie żywi złudzeń („***, śniło mi się, że stałem…”). Przestrzenią osobistej rewolty staje się tu poniekąd sfera kontaktów damsko-męskich; iskrzy w niej, oj, bardzo iskrzy od intensywnie przeżywanych namiętności („***,pamiętasz te noc kiedy poszliśmy pić?”), od emocji zawierających w sobie odrobinę jakiejś prawdy o obojgu postaciach uwikłanych w relację miłosną lub – bodaj częściej – erotyczną. Inna prawda jawi mu się tutaj, gdy kontempluje ostatnie chwile, pokonanego, acz umierającego w nader wzniosłej atmosferze macho („***, do umarłego należą wszystkie…”). Teraz całkiem spontanicznie nasuwa mi się pytanie – czy owo najeżenie, złość, nie jest reakcją na okoliczności sprzeczne z dążeniem poetyckiego „ja” do jak najbardziej autentycznego przeżywania własnej egzystencji? Kompromisów bowiem nie uznaje. Z sytuacjami codziennymi, zweryfikowanymi już potocznym doświadczeniem, radzi sobie znakomicie, czego dowodem choćby wiersze będące przetworzeniem przygodnych rozmów z dziecięciem imieniem Jakub. Niemniej za fenomen stawiający go w obliczu absolutnej prawdy uważa poeta śmierć: budzącą grozę („***, nie umierać zimą…) ale na swój sposób fascynującą, uwalniającą od wszelakich ambiwalencji, mocno wyczuwalnych wtedy, gdy podmiot mierzy się ze złem (zob. „***, telewizja pokazuje świat wymykający się Bogu…”).
   Jacek Uglik mówi wprost, często bezceremonialnie. Czasami odwołuje się do konwencji filmowych, co jego pisanie naprawdę wzbogaca. Gdyby jednak czasem odszedł od dosłowności, dał szansę nieco bardziej skomplikowanym metaforom, niewykluczone, że podziałałoby to na jego pisanie rozwojowo. Chyba, że nie o poetycki warsztat mu chodzi, a o wyrażony wierszem prosty wkurw. Wtedy zmienia to postać rzeczy.