"Iść tam, gdzie nie dochodzą myśli/ gdzie
kończy się czas,/ gdzie dzika róża/ kocha się z kroplą rosy.” – taka strofka mogłaby
reklamować poezję bezproblemową, miłą w odbiorze, niegroźną dla autorki, a tym
bardziej dla czytelnika. Tyle że w pamięci zostawiłaby nikły ślad. Szczęśliwie
z jednej strofy nie musimy wnioskować o całym debiucie. Trzeba go przeczytać od
początku do końca, chociażby dlatego, by przypatrzyć się próbom zbudowania
języka, który potrafiłby wyartykułować uczucia pozytywne. Zgodzicie się chyba
ze mną, że łatwiej na świat psioczyć, utyskiwać, stawiać mu zarzuty, mieć mu za
złe, że jakoś nie chce (łajdak! paskuda! samolub jeden!) dostosować się do
naszych wobec niego oczekiwań. Tu od samego początku podmiotka wydaje się spontanicznie,
całą sobą, zadowolona ze świata.
Percypuje go mocno, słucha, obejmuje spojrzeniem (Do zbóż), wciąga w płuca z każdym oddechem (Latem). Spadek temperatury poniżej zera uważa za szansę daną
dziecięcej fantazji (Zimowo). Nawet
wychodząc nie w porę, wypchnięta w obce miasto, nie ma zamiaru ulegać pokusom
irytacji bądź zniecierpliwienia. Sytuacje „komfortowe inaczej” traktuje jak
okazje do zauważenia czegoś zgoła niecodziennego. To jeden z głównych powodów,
dla których możemy polubić poetyckie „ja” tego tomiku. Ale nie jedyny. Czy coś
może zmącić jej pogodę? Bez wątpienia. Przykładowo strata przyjaciela
pożegnanego osobistym epicedium (Jachowi).
Bo przecież doskonale wie, że rzeczywistość nie jest wolna od przypadłości i
pobłądzeń tych, którzy ją zamieszkują (zob. Ktoś
inny). Podobnie odczuwa upływ czasu, co wartko rzeźbi ludzkie życiorysy i
bezwzględnie umieszcza Wandę nazywaną tutaj (zwróćcie, proszę uwagę na ten
piękny koncept!) „wileńską Alicją” po drugiej stronie pękniętego już lustra.
Centralne doświadczenie opisane w tym debiucie łączą się z macierzyństwem.
Wydarzeniem kosmicznym poprzedzonym sakralnym impulsem (por. Zwiastowanie) ustanawiającym związek
ciężarnej ze wszechświatem, z żywiołem wody i gwiazdozbiorami. To jakby prolog
do historii Stworzenia opowiedzianej sposób na bardzo indywidualny w cyklu Z księgi Genesis, gdzie chciałaby poetka
dać z siebie wszystko i w najlepszym gatunku. Bez wątpienia udało się jej zbudować
spójną, równą stylistycznie, opowieść o powstawaniu nowej osoby. Z całym
rozmysłem piszę tu właśnie o osobie, gdyż podstawową cechą lirycznego „ty” –
nieurodzonego jeszcze dziecka – pozostaje
jego osobność, zaś opowieść o jego rozwoju można też czytać jako dzieje
zyskiwania przez niego osobności, wyodrębniania się z matczynego ciała aż do
momentu, kiedy matkę i potomstwo łączy głównie kruchość materii, z których ich
ukształtowano. Tej samej, z której ongiś ulepiono praojca Adama. Urodzony już bohater
tego cyklu, wciąż pozostaje w ziemskim raju, gdzie wraz z nim żyją pasikoniki,
myszy, biedronki i sny. Na straży tego raju staje ta, która, w pewnym momencie,
wyraźnie strudzona, w autoironicznej imitacji wiersza Białoszewskiego określi
się jako szaranagamama. Więc co? Matka-Polka? Niekoniecznie/ Raczej matka-poetka. W dwóch rolach, w każdej – z powołania.
Wszystko wskazuje na to, że Agnieszka Ginko wie, jak używać wiązanej mowy, co ma pewnie związek z jej wcześniejszymi przedsięwzięciami literackimi (twórczość dla dzieci, przekłady). Lubi zwięzłość, przenośnią posługuje się jak generatorem nowych znaczeń. Natomiast porównania nie zawsze dotrzymują kroku metaforom (przykład: „skóra zwija się, dusi,/ a ostre fałdy dnia/tną jak psy” – z wiersza Budzić cię).
Zbiorek nieduży niby próbka degustacyjna. Posmakować jednak warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz