sobota, 23 września 2017

Kinga Weronika de Walla, Twarze niedomknięte, Fundacja Kultury AFRONT, Bukowno 2017.



Debiut. Objętościowo szczupły, acz z potencjałem. Wiersze, oscylujące pomiędzy wrażeniami a wizjami. Ta pierwsze są często jesienne. Te drugie – barwi nokturnowy mrok; niekiedy rozświetlany gorącym albo chłodnym płomieniem. Śnią się w nich sny na jawie. Pełgają fantazmaty we śnie. Ogarnia je niepamięć kształtów płynnie przechodząca w przypomnienie miłosnych szczegółów (zob. wiersz reminiscencja). Całą poetycką materię widać tutaj w fazie dynamicznego dojrzewania, przybierania form, strojenia głosu. Chaos zapisany próbuje zafunkcjonować jako kosmos, „prywatny wszechświat”. Autorka skrzętnie zbiera wszystkie pomysły, spostrzeżenia, notuje podszepty podświadomości, docenia każdy dar inspiracji. Szyje patchworki, układa kolaże i patchworki zawsze z tym samym zapałem. Z wdziękiem przeskakuje od obrazu do obrazu, od zamyślenia do wieszczby, od nostalgicznego wspomnienia dzieciństwa (Pokarm) do chęci narobienia rabanu.
  Podmiotka tego zbioru mówi na ogół w pierwszej osobie, konfesyjnie. Testuje własną nadwrażliwość, dotykając każdego „teraz”, w którym tkwi „świadomość głodu,/ ognia i wojny”; by natychmiast wyznać:  krzepi mnie przyczajona wiara,/ że od krwistych zachodów mam tylko otarty/ naskórek” (aksjomat). Tak wypróbowana świadomość, kiedyś może stać się dla niej punktem oparcia lub przewodnikiem prowadzącym ją ku bardziej określonej aksjologii. Na razie liryczne „ja” debiutantki solidnie odrobiło ćwiczenie z empatii; intuicyjnie, ale konsekwentnie rozpoznaje się w problemach bliźnich, w ich trudnościach z byciem pod obojętnym niebem (por. logika twarzy; „chodźcie i spór ze mną wiedźcie”). 
  Prawdę rzekłszy, bardziej niż puszczone na zupełną swobodę frazy, ciekawsze wydają mi się tutaj wiersze nieco bardziej zdyscyplinowane. Po prostu – lepiej koncentrują uwagę. Należą do nich przykładowo (i na przekór tytułowi) choćby takie rzeczy w nieładzie. Ale to jeszcze nic! Rasowemu fanowi krótkiej formy prawdziwą frajdę sprawi epigramat zatytułowany ciało. Zacytujmy go: „dziedziczę w akcie mowy./ język wraca do stanu skupienia.”. Wraz z tytułem – dziesięć słów. Plus dwa znaki interpunkcyjne domykające równoległe logicznie stwierdzenia. W kontekście całego tomiku, postawmy taką hipotezę, można je odczytać jako najkrótszą ars poetica, postulat wobec swego przyszłego, sposobu ekspresji. Gdybyż poetce udało się go urzeczywistnić…


Fragment większej całości przygotowywanej do druku w dwumiesięczniku literackim "Topos".




sobota, 16 września 2017

Tadeusz Dąbrowski: Środek wyrazu, Wydawnictwo a5, Kraków 2016





Sztubaka, nawet mężczyznę w pewnym (między)wieku, mówiącego do czytelników z kart tomu Pomiędzy (2013) w nowym zbiorze Dąbrowskiego zastąpił mężczyzna po przejściach, z poważnymi zadatkami na losera. Tym, co jego wiek męski uczyniło wiekiem klęski, był rozpad małżeństwa Tekstów traktujących wprost o małżeńskiej katastrofie znajdziemy tu mimo wszystko mało. Mniej nawet niż tych, zrodzonych z przeżywania kolejnej miłości. Są jednak wyjątkowe: zdziwione, że wydarzenie bądź co bądź dramatyczne nie wiąże się z żadnymi spektakularnymi fenomenami, że następuje prawie niepostrzeżenie: „Myślałem – mówi poeta – że miłość umiera efektowniej,/ na atak serca lub AIDS, a ona odchodzi// obojętnie jak człowiek,/ który zgubił, lecz jeszcze// o tym nie wie” (***, Myślałem, że miłość umiera efektowniej…). Do wizerunku swego lirycznego bohatera dodaje poeta jeszcze jeden rys – losera, przegranego, co, jak sugeruje początkowy wiersz zbiorku (Kredki), zdradą sam się przyczynił do własnej porażki. Potem w jeszcze głębszą popada depresję. (zob. ***, Z roku na rok coraz bardziej zdołowane Drużno…). 
   W mulistych odmętach smutku nie przebywa jednak długo. Prędko zmienia temat. Próbuje poddać analizie kwestię możliwości skutecznego, sensownego porozumienia, o wiele bardziej skomplikowaną niż by się wydawało. Bowiem trzeba jeszcze przezwyciężyć monologiczność ego, które podczas rozmowy rozdwaja się na osobowy podmiot komunikacji i na „ja” rozproszone na rozmaite projekcje(***, Rozmawiając z gwiazdą…). Czy oznacza to kryzys zaufania do słowa jako środka wyrazu i komunikacji?  Bynajmniej – raczej głębsze rozpoznanie jego natury, ograniczeń, przypadłości.
  Nie byłby Dąbrowski sobą, gdyby znów nie podzielił się z czytelnikiem swoimi niepokojami metafizycznymi. Koncentrując się tym razem na chrystologii, uprawia ją, na pograniczu teologicznej poprawności. Tworzy apokryf drugiego stopnia, bo tak należałoby chyba rozumieć sens anagramatycznie odwróconego tytułu wiersza Fyrkopa, dotykającego relacji pomiędzy wolnością a boskim zamysłem lub przeznaczeniem. Relacji, w którą uwikłany został sam Chrystus nie do końca pewny swojej zbawczej misji, wypełniającej słowa Pisma. Ta niepewność jeszcze silniej uwydatnia jego cechy ludzkie. Niemniej gdyby podmiot tego tomu miał dokładniej określić przedmiot swojej wiary, przyznałby chyba, że wierzy głównie w poezję i w poezją przenikniętej myśli pokłada nadzieję. Chwyta się tej nadziei, trzyma się tej wiary. Cóż, zwątpić w słowo, w skuteczność mowy 
jako środka wyrazu to do Tadeusza Dąbrowskiego całkowicie niepodobne.

Warsztatowa wersja recenzji przeznaczonej do druku w dwumiesięczniku literackim „Topos”


sobota, 9 września 2017

Mirka Szychowiak: Jakie to życie jest krępujące, Fundacja Duży Format, Warszawa 2016.



Graniczące ze skargą westchnienie, słyszalne w tytule nowego, bardzo introwertycznego, tomu  autorki człap story, trudno byłoby uważać za niezwykłe novum. Tyle, że choroba na istnienie, która trochę wcześniej dotknęła podmiotkę jej wierszy, wydaje się teraz wchodzić w stadium szczególnie ostre. Być może dlatego, że tym razem dopadła ją na dalekim wyczerpującym, etapie przedsięwziętej ongiś drogi. Bo przecież najtrudniej wędrować poprzez siebie, zwłaszcza wtedy, gdy się dostrzegło,  że jest się ziemią jałową, „polem niczyim” (Porosłam). Poetka spróbowała zobiektywizować swe rozpoznanie, gdyż forma gramatyczna czasownika w początkowym wierszu jednoznacznie wskazuje na męski rodzaj mówiącego w nim podmiotu, jak gdyby żeńskie „ja” wielu pozostałych tekstów potrzebowało się przejrzeć w czyichś, możliwie bezstronnych, oczach. Te są bezlitosnym zwierciadłem. Widzą ją czyniąca rachunek sumienia, wahającą się pomiędzy akceptacją dawnych win a chęcią ich odpokutowania. Taką  zastaje ją kres, czyli rozproszenie w surowym, odludnym pejzażu (W jasno). 
  Kompozycyjny porządek całego zbioru pozwala odczytać ten zabieg jako antycypację, zapowiedź ostatecznego końca. Początek zdominowała alienacja tak wielka, że trudno ją pomieścić w jednej osobie. Stąd istotną rolę odgrywa tu motyw rozdwojenia lirycznego „ja”, lub jego podwojenia obecny w melancholijnym wierszu Odbicie. Chociaż trudno uwierzyć, by jakakolwiek multiplikacja skutkowała pomnożeniem sił egzystencjalnych. Nie potrafiła podmiotka poprawnie ułożyć stosunków z alter ego; poczynań transcendencji nie rozumie (por. Wyjaśnienie). Złapała tylko chwilową równowagę w przejściowym punkcie, gdzie „Z tyłu ledwo/ żywe dni, z przodu natarczywa ciemność” (W zaparte). Lecz zaraz znalazła się w opresywnym zawieszeniu, zaś „To, co ją porwało, nie żąda okupu/ — cena strachu  jest nieobliczalna./Tam wysoko bardzo boli/ chce zadusić.// Ani spać, ani spaść, ani nic” (Ani, ani). Owa niewola skutkuje somatyzowaniem emocji, prowadzącym do wyobcowania z cierpiącego ciała, pomimo, że tekstowe „ja” wciąż potrafi okazać czułość, teraz – głównie rozdwojonej sobie, lecz jak można wnosić z wiersza Dżem session, czułość ta miała kiedyś także innych adresatów.
Wykrzesawszy z siebie energię wściekłości i sprzeciwu podmiotka usiłuje wydobyć się z pułapki zamętu, niepokoju, bezładu. Próbuje zintegrować to, co się rozprzęgło  (zob. Przesiadka), przywołać wewnętrzny bałagan do tymczasowego chociażby porządku.     Poezja o imponującej mocy obrazowania. Bez trudu pokonuje opory imaginacji i bierze nas w posiadanie całym swoim przesmutkiem.


Warsztatowa wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".