wtorek, 22 stycznia 2019

Robert Rutkowski, Wywołuję siebie z ruin, WBP i CAK, Poznań 2018.


Lektura nowego tomu Roberta Rutkowskiego należy do przeżyć ekstremalnych. Podobnie może czuć się ktoś, kto wraca z wycieczki do krateru czynnego wulkanu; w wersji łagodniejszej – z rumowiska albo z wysypiska śmieci. Takie właśnie miejsca przypomina teraz uniwersum owego zbioru, gdzie poeta unika wszystkich, drobnych zresztą, usterek swego debiutu (Chodzę spać do rzeki, 2015), a pomnożył jego zalety. Utrzymuje w ryzach język, puszcza na żywioł imaginację Kiedy prześledzimy tu przypadki i przygody lirycznego „ja” na końcu zastanawiamy się – jakim cudem je przetrwało i jak  potrafi jeszcze mówić dobrze ustawionym głosem. Napisać o tych wierszach, że postapokaliptyczne, to za mało. Nawet dla tych, co do rozmaitych katastrofizmów  (było już ich trochę) zdążyli przywyknąć, świat otwarty w tym zbiorze odsłoni zindywidualizowaną wersję Apokalipsy. Trudno dociec przyczyny tego kataklizmu. Niespecjalnie bym się zdziwił, gdyby dało się ją wysnuć z samej istoty rzeczy, z nieznanego, zaszytego gdzieś, w niewidocznym tle rzeczywistości, potencjału autodestrukcji, przynależnego do jej DNA zdolnego zburzyć wszelkie znane lub zakładane porządki z porządkiem stabilnych wyobrażeń na czele. Wówczas tego, kto porażoną zagładą przestrzeń zamieszkuje lub chwilowo do niej zajrzy, nawiedzają spiętrzone wizje, choćby takie jak ta: „dokoła zmieszane budynki z drzewami// pola z miastami i zalegający w przełyku/ beton czy to ziemia smutna czy roztańczona/ aż tak bardzo że zapomniała, że poza murami/ własnego ciała tańczy jedynie na orbicie” (Wrzesień), że o wierszu-obrazie prowokacyjnie zatytułowanym Wielkie pieprzenie (sprawdzicie, co to za przyjemność?) nie wspomnę. Przez owe zmarłe miasta, przez zaśmiecone organicznymi szczątkami topieliska (Moczary), wędruje się jak gdyby z musu, bo strach gdziekolwiek przysiąść. W którąkolwiek spojrzeć stronę  – grząsko, pustynnie, hadko. Tylko niektóre sugestie pozwalają przypuszczać, że bezmiar zniszczenia kryje się pod powierzchnią trwałych z pozoru pojęć, przedmiotów lub materii, tam mianowicie, gdzie dociera wzmocniona intuicjami wyobraźnia (por. Drewno).

   Z wnętrza takich pejzaży mówi do nas fantomowy, pałubiczny, okaleczony podmiot. Niby zabłąkany szuka drogi (Gęsiarka), ale pośród widziadeł porusza się zaskakująco zręcznie. Schodzi na moment do świata podziemnego (bywał tam i wcześniej), acz znudzony tamtejszą martwotą, kieruje się ku bliżej nieokreślonemu „zewnątrz” (Wyjścia). Chciałby czmychnąć z tekstu? Bez obaw, nie zrobi tego. To szanujący się podmiot liryczny, więc o żadnym samowolnym oddaleniu się nie być tu mowy. Kimże jednak jest? Może upiorem, majakiem objaśniającym inne majaki ale – co w świetle początkowego wiersza zdaje się wcale prawdopodobne – animatorem marionetki łudząco do siebie podobnej, rezultatem „ukuklenia się bez przytomności” (Z piasku). Żywy czy martwy, pałubiczny czy samosterowny, wcale dziarsko porusza się po poetyckiej przestrzeni, która, jako się wcześniej rzekło, stawia wysokie wymagania nawet zaawansowanymi miłośnikom survivalu. Raz zechce się objawić jako główny, choć bierny bohater zabiegów prosektoryjno-funeralnych (Biel), innym zasię razem deklaruje chęć osiedlenia się na słońcu (Mieszkaniec). A nade wszystko z upodobaniem monologuje refleksyjnie na temat własny tudzież całkiem nieoczywistej natury świata tego (Legenda). Nie miejmy mu tego za złe, bowiem właśnie w takimi monologowaniu wychodzi na światło dzienne to, co oniryczne, podskórne, podprogowe, rozgrywające się na rozmaitych poziomach (nie)świadomości. Spragnione wyrażenia językiem feerycznych widzeń wzbogacanych o nowe wywiedzione, z synestezji szczegóły (zob. Ręce widzą). Pojawiający się w debiucie zespół słów-kluczy, tutaj poszerza się się o nowe pojęcia: „drzewo”, „las”, „tkanina”. Na ich głębszą eksplikację przyjdzie jeszcze czas, gdy w kolejnych tomach otoczą je nowe konteksty. Teraz potraktujmy je jako oznaki, że poezja Roberta Rutkowskiego konsekwentnie się rozwija. 

Warsztatowa wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"


sobota, 12 stycznia 2019

Aleksandra Francuz, Papier ścierny, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu , Sopot 2018.



Po interesującym, naprawdę interesującym, debiucie Michała Czoryckiego (Cztery strony świata) biblioteka „Toposu”, której program zdecydowanie kładzie akcent na autorów z zauważalnym dorobkiem, zaprezentowała czytelnikowi kolejnego debiutanta, a właściwie debiutantkę. Tomik szczuplutki, niecałe czterdzieści stron zapełnionych lapidarnymi szkicami, spostrzeżeniami, uwagami. Zatytułowanymi lub takimi, gdzie rolę tytułu odgrywa incipit. Co sobą przedstawiają? Jeszcze nie spójny światoobraz. Raczej zarys pewnej strategii świato-odbioru, gdzie na plan pierwszy wysuwają się intencje, zamiary, pomysły. Czy zatem lektura tego tomu z góry skazuje na czytelnika na niedosyt? Niekoniecznie. Bowiem frapujące bywa tutaj już samo śledzenie kolejnych prób nadawania imion fragmentom rzeczywistości, dotykanie życia słowami, stanowcze w swoim uporze doszukiwania się prawdy, a jeśli nie prawdy – to z całą pewnością wyrazu, czyli sposobu, w jaki ten lub inny fenomen chce się otoczeniu u-świadomić, uobecnić w powstającym spontanicznie słowniku, wyjść z bezimienności (zob. księgi), albo, idąc dalej, ujawnić swe źródło, podłoże, z którego wyrasta. Bo imię – sugeruje debiutantka – to niezatarty odcisk, ontologiczny ślad w języku. Używanie mowy zatem – wciąż pozostajemy na przedłużeniu ścieżek wytyczonych przez poetkę – możemy utożsamić z procesem nadawania imion. Kreacja literacka przenosi ten proces w osobną przestrzeń aktu twórczego, gdzie twórca jest zarazem łowcą i iluzjonistą zdolnym do przemodelowywania rzeczywistości według indywidualnych reguł (Fleet Street).

   Podmiotka, respektując niegotowość świata, nieustanie próbuje się do niego przymierzyć. Otwartość istnienia, zaciekawia ją, budzi przeczucie niespodzianki lub przynajmniej obietnicy czegoś nowego, dotąd nieznanego; czegoś, co się dopiero kształtuje lub ujawnia (lubiła przymiarki). Lub wychodzi spośród rodzinnych opowieści o czasach zamierzchłych o czasach zamierzchłych, tragicznych jak dawna wojna, w których roztrząsania historiozoficzne muszą ustąpić przed doświadczeniami zapisanymi w pamięci surowo, bezpośrednio (por. pieczęć ; na to trzeba stu lat). Zresztą w tym zbiorze od samego początku często rozbrzmiewają cudze głosy, przede wszystkim głos starszej kobiety (babki? archetypicznej pramatki? animy?) kontrapunktowo zestrojone z jego tonacją. Takie rozwiązanie pozwala spotkać różne perspektywy i sądy. Siłą rzeczy – subiektywne. A chociaż podmiotka szuka własnego, odbicia w obserwowanych przedmiotach (w ilu dnach), koniec końców musi przyjąć do wiadomości, że jej wiedza o sobie, pochodzi spoza niej; z cudzych sądów. „z ludzkiego gadania/ z narosłych komentarzy/ do źródła poczęcia/przypadku wolnej woli rozgrywek szachisty/ determinantów wszelkiej maści” (przechodzi się z ust do ust). Bynajmniej nie wpływa to na ustawienia jej wewnętrznego barometru wrażliwości (wyczuję pod stopami) ani nie osłabia determinacji, z jaką łączy ciało lub materię z wypowiadanym czy zapisanym słowem (por. wiersz tytułowy) i krystalizuje ją w zupełnie nową jakość: „ujmuję w/ nawias/ treść węższą/ to co wypada/ z wiązadeł ogniwa łańcucha/przekładnie duszy” –
takie trochę technologiczne wyznanie streszcza nieomal wszystkie założenia warsztatowe debiutantki Poetycki rytuał rozgrywa się tutaj w uwarunkowanej cyklami natury przestrzeni wiejskiej, gdzie jakby łatwiej trafić na rozstaje życia i śmierci, a także – na rozstaje języka (zob. chodzenie po ziemi). Zawsze daleko od sielankowej czy arkadyjskiej mitologii, natomiast blisko pierwotnego wyobrażenia domu (z dziejów zabudowy chłopskiej) lub czynności na wskroś powszedniej jak przerób mięsa po uboju (ruchome cienie). 
   Jasna sprawa: otrzymujemy tu ledwie próbkę talentu. Ale na takim już poziomie, że debiut Aleksandry Francuz wolno nam uważać za zapowiedź zbioru podebiutanckiego. Mam nadzieję, że będzie obszerniejszy.

Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"