Lektura nowego tomu Roberta Rutkowskiego
należy do przeżyć ekstremalnych. Podobnie może czuć się ktoś, kto wraca z
wycieczki do krateru czynnego wulkanu; w wersji łagodniejszej – z rumowiska
albo z wysypiska śmieci. Takie właśnie miejsca przypomina teraz uniwersum owego
zbioru, gdzie poeta unika wszystkich, drobnych zresztą, usterek swego debiutu (Chodzę
spać do rzeki, 2015), a pomnożył jego zalety. Utrzymuje w ryzach język,
puszcza na żywioł imaginację Kiedy prześledzimy tu przypadki i przygody
lirycznego „ja” na końcu zastanawiamy się – jakim cudem je przetrwało i
jak potrafi jeszcze mówić dobrze
ustawionym głosem. Napisać o tych wierszach, że postapokaliptyczne, to za mało.
Nawet dla tych, co do rozmaitych katastrofizmów
(było już ich trochę) zdążyli przywyknąć, świat otwarty w tym zbiorze
odsłoni zindywidualizowaną wersję Apokalipsy. Trudno dociec przyczyny tego
kataklizmu. Niespecjalnie bym się zdziwił, gdyby dało się ją wysnuć z samej
istoty rzeczy, z nieznanego, zaszytego gdzieś, w niewidocznym tle
rzeczywistości, potencjału autodestrukcji, przynależnego do jej DNA zdolnego
zburzyć wszelkie znane lub zakładane porządki z porządkiem stabilnych wyobrażeń
na czele. Wówczas tego, kto porażoną zagładą przestrzeń zamieszkuje lub
chwilowo do niej zajrzy, nawiedzają spiętrzone wizje, choćby takie jak ta:
„dokoła zmieszane budynki z drzewami// pola z miastami i zalegający w przełyku/
beton czy to ziemia smutna czy roztańczona/ aż tak bardzo że zapomniała, że
poza murami/ własnego ciała tańczy jedynie na orbicie” (Wrzesień), że o
wierszu-obrazie prowokacyjnie zatytułowanym Wielkie pieprzenie
(sprawdzicie, co to za przyjemność?) nie wspomnę. Przez owe zmarłe miasta,
przez zaśmiecone organicznymi szczątkami topieliska (Moczary), wędruje
się jak gdyby z musu, bo strach gdziekolwiek przysiąść. W którąkolwiek spojrzeć
stronę – grząsko, pustynnie, hadko.
Tylko niektóre sugestie pozwalają przypuszczać, że bezmiar zniszczenia kryje
się pod powierzchnią trwałych z pozoru pojęć, przedmiotów lub materii, tam
mianowicie, gdzie dociera wzmocniona intuicjami wyobraźnia (por. Drewno).
Z wnętrza takich pejzaży mówi do nas
fantomowy, pałubiczny, okaleczony podmiot. Niby zabłąkany szuka drogi (Gęsiarka),
ale pośród widziadeł porusza się zaskakująco zręcznie. Schodzi na moment do
świata podziemnego (bywał tam i wcześniej), acz znudzony tamtejszą martwotą,
kieruje się ku bliżej nieokreślonemu „zewnątrz” (Wyjścia). Chciałby
czmychnąć z tekstu? Bez obaw, nie zrobi tego. To szanujący się podmiot
liryczny, więc o żadnym samowolnym oddaleniu się nie być tu mowy. Kimże jednak
jest? Może upiorem, majakiem objaśniającym inne majaki ale – co w świetle
początkowego wiersza zdaje się wcale prawdopodobne – animatorem marionetki
łudząco do siebie podobnej, rezultatem „ukuklenia się bez przytomności” (Z
piasku). Żywy czy martwy, pałubiczny czy samosterowny, wcale dziarsko
porusza się po poetyckiej przestrzeni, która, jako się wcześniej rzekło, stawia
wysokie wymagania nawet zaawansowanymi miłośnikom survivalu. Raz zechce się
objawić jako główny, choć bierny bohater zabiegów prosektoryjno-funeralnych (Biel),
innym zasię razem deklaruje chęć osiedlenia się na słońcu (Mieszkaniec).
A nade wszystko z upodobaniem monologuje refleksyjnie na temat własny tudzież
całkiem nieoczywistej natury świata tego (Legenda). Nie miejmy mu tego
za złe, bowiem właśnie w takimi monologowaniu wychodzi na światło dzienne to,
co oniryczne, podskórne, podprogowe, rozgrywające się na rozmaitych poziomach
(nie)świadomości. Spragnione wyrażenia językiem feerycznych widzeń wzbogacanych
o nowe wywiedzione, z synestezji szczegóły (zob. Ręce widzą).
Pojawiający się w debiucie zespół słów-kluczy, tutaj poszerza się się o nowe
pojęcia: „drzewo”, „las”, „tkanina”. Na ich głębszą eksplikację przyjdzie
jeszcze czas, gdy w kolejnych tomach otoczą je nowe konteksty. Teraz
potraktujmy je jako oznaki, że poezja Roberta Rutkowskiego konsekwentnie się
rozwija.
Warsztatowa wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"
Warsztatowa wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"
mkhm nazywam się Rafał Rutkowski a nie Robert Rutkowski :)
OdpowiedzUsuń