Kiedy poeta-debiutant oświadcza: „polskie wsie// część ciebie/ część mnie”, wyraźnie
wie, co mówi. Czuje się to od już od początkowego, stuprocentowo
antyidyllicznego wiersza szalejów.
Od samego początku wiadomo także, że Bobula czytelnika oszczędzał nie
będzie. I nie oszczędza w imię autentyzmu. Kiedy już zaakceptujemy
zaproponowane przez poetę konwencje lekturowe, zobaczymy jego podmiot wpierw
jako lokalsa, ale lokalsa wyedukowanego próbującego teoretyczną wiedzę
zweryfikować w konkretnej, namacalnej, doskonale znanej, przestrzeni (zob. nowy
korbut a serce w boljerze). Dysonans poznawczy okazuje się dlań wyjątkowo
inspirujący, ba, skłania go nawet do rezygnacji z postawy reportera i do
przejścia na poziom pozornie tylko naiwnego opisu rzeczywistości.
Bezpośredniość wyjątkowo dobrze mu służy i w szeleszczącym polskimi
spółgłoskami słowie ożywa obraz poniemieckiego, ponurego sioła, gdzie
absurdalne dramaty takie jak wypadki przy pracy (por. brona) rozgrywają
się w pejzażu rozległych pól. Wszystko zaś, niezależnie od pory roku przenika
atmosfera monotonii i rezygnacji (biała zima); czytamy tutaj: “wiosną
obierki, / latem obierki, / jesienią obierki, / zimą obierki// są.// w nich mam
upodobanie.” (obierki). Tego stanu rzeczy w żaden sposób nie może
odmienić obecność Edka, garbatego nosiciela poezji. Niby współplemieńca,
współbrata w alkoholowych ciągotach, ale przecie poniekąd artysty. Liryczne
“ja” zbioru tomu wyraźnie akcentuje jego duchowe powinowactwa z Hrabalem i
Herbertem, zatem z nie byle kim. Generalnie jednak wycieczki po-wiejskie stają
się dla Bobuli okazją do formułowania osądów społecznych zakorzenionych w
historii z katolicyzmem i antysemityzmem na czele („polskie wsie//
mordowały żydów nie zabiły Jezusa”), gdzieniegdzie zdołał nawet posłyszeć echa
epoki pańszczyźnianej, przypomniał chłopskie nieszczęścia, prymitywizm,
upodlenie („polskie wsie// rów pełen pijaków/nasiąknięte
moczem portki”). Nie wykluczam zresztą, że wiejskie środowisko traktuje jako pars
pro toto całego społeczeństwa, bo niby jakże inaczej dałoby się wytłumaczyć
umieszczenie właśnie w pierwszej części książki zjadliwej, diagnozy
ogólnonarodowego alkoholizmu prowadzącego do zbiorowej biodegradacji, której przyczyną
cierpki jabol z ojczyzną na etykiecie. Hm… istotnie musi to być trunek
podstępny a szczególnie jadowity, skoro sparaliżowany nim naród „leży na mapie
jak nawóz/ którego gleba nie chce przyjąć”. Byłby-ż zatem zainteresowany
moralnym zbudowaniem współczesnych? Wolne żarty. Ani prorok z niego, ani
pozytywista.
Więc
może… animalista? Już prędzej. Nie zdziwiłbym się zanadto, dostrzegając go na
jakiejś demonstracji radykalnych ekologów. Można ów ekologizm uważać za akt
ekspiacji za chłopięce okrucieństwa względem pospolitych płazów (zob. smutna
żaba pepe). Teraz jednak ów żal za
niegdysiejsze przewiny wzmacnia trochę dojrzalszy namysł nad naturą człowieka
oraz jego ewolucyjnych pobratymców umieszczony w kontekście nadprzyrodzonym
zastanawia się bowiem poeta: “a może to jest właśnie tak, że niektórzy z nas/ pochodzą od małp bonobo,/ a
tylko niektórych stworzył bóg? // skąd więc zło?// bo raczej nie od małp
bonobo.” (małpy bonobo bezinteresownie pomagają innym zwierzętom, to fakt).
Zanim zaczniemy się gorszyć takowym poglądem, zauważmy, że mamy tu do czynienia
raczej z zapytaniem niźli z konkluzją. Pewne wnioski sugerują nam inne,
zamieszczone w tym debiucie teksty, gdzie odwracając ludzko-zwierzęcą
hierarchię gatunków, wprost zakwestionował debiutant uprzywilejowaną pozycję
człowieka w łańcuchu pokarmowym (myśliwy) lub w porządku przydatności
medycznej (zob. ludziobicie).
Prawdziwy
jednak hardcore czeka nas w części trzeciej. Zamieszał tu poeta na
całego. Nic zgoła dlań świętego, od chłodnego sacrum śmierci poczynając (por.
martwy człowiek (plus ça change plus c’est la mȇme chose)). Potem robi się
już tylko ostrzej i coraz bardziej groteskowo. Świat wypadły z formy dosłownie
w ostatniej chwili daje się uchwycić w strofy, gdzie pojawi się wyraźnie
niewyżyta mama (spotify) albo gromadka dziewuszek praktykujących dość
intymny rodzaj bliskości (i know you’re fucking someone else, czyli).
Towarzyszy im policjant w akcji (wiersz obok) tudzież naród. Naród, ma
się rozumieć, zły w swoich religijnych uroszczeniach (my chcemy boga).
Hmm… przeciwników ustawił sobie poeta dość standardowo. Ale swoją krytykę
prowadzi bynajmniej nie z pozycji oświeconego liberała, ale – co wypada
odnotować – postrzega ją oczyma obywatela i ofiary późnej nowoczesności,
wolnorynkowego kapitalizmu, systemu ludożerczego (capital holocaust).
Brutalny bywa Bobula w swojej krytyce, oj bardzo. Tym bardziej zaskakuje
(zdecydowanie in plus) jego świadomość warsztatowa. Na pierwszy rzut oka
za jej najbardziej ewidentny przejaw należałoby uważać dywagacje wokoło poetyki
Celana i Krynickiego. Ale bodaj najciekawiej o niej świadczy umiejętność
operowania… wulgaryzmem. Nie żebym od razu zagustował w dyskursach plugawiących
mowę. Wulgaryzm wzmacnia niekiedy siłę ekspresyjną wypowiedzi. Ale nadużyty irytuje
prostactwem bluzgu lub nudzi. Że jest to jeden z najbardziej ryzykownych
środków retorycznych powinien sobie zdawać sprawę właściwie każdy, nie tylko
początkujący, autor.
Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"
Muszę przeczytać, niesamowicie zaintrygował mnie ten tomik!
OdpowiedzUsuń