sobota, 22 kwietnia 2017

Dominika Lewicka-Klucznik, Limit na cuda, Grupa Literyczna Na Krechę/ Fundacja Centrum Rozwoju Kultury i Edukacji, Poznań 2016.


Głównym tematem debiutanckiego zbioru Dominiki Lewickiej-Klucznik, Samopas (2013) były rozczarowania diagnozowane bezlitośnie, wręcz autoagresywnie. W Limicie na cuda liryczne „ja” zastanawia się, co właściwie zrobić wobec tak dalece pesymistycznych rozpoznań. Te zaś chcą, aby udzielić im głosu: na przemian skarżą się i oskarżają. Wyrastają najwyraźniej z gorzkiej konstatacji, że dorosłość oznacza w dużej mierze zgodę na poddanie się regułom zgoła niecudownej rzeczywistości, która zwodzi (por. Rzeczy(w)istnieję), zmusza do ulegania przemocy determinizmów. Ani liryczne „ja”, ani jego rówieśnicy nie zostali skrojeni na heroiczną miarę. Mają zwyczajne oczekiwania. Pragną sensu i miłości nie będącej ani po-miłosną tęsknotą, ani po-miłosną żałobą. O takie uczucie wołają kobiety, których „nie stać na mężczyzn/ pokolenia ikea/ za szybko za tanio ekologicznie” (Generacja X-Y-Z). Niemniej uporządkowany, sformatowany przez obowiązki tudzież technologie komunikacyjne związek (zob. Świat dwa na dwa) może sprawić równie dotkliwy zawód, co szalona, namiętna relacja bez przyszłości. Podmiotka mówi nowych wierszy Dominiki Lewickiej-Klucznik mówi konfesyjnie, chętnie się zwierza, zwłaszcza, wtedy, gdy dopada ją ostre poczucie bezsensu; kiedy pokuta codzienności przerasta jej siły. Pewną ulgę przynoszą jej próby oswajania „dziewczynki w sobie” (U Carolla). Jeszcze skuteczniejsza okazuje się spokojna analiza przebiegu procesów myślowych rozgrywających się w tajemnych zakątkach ciała, w zwojach mózgu, w matematycznych wzorach, w pomyłkach poetów. Roztrząsania te chwilowo obniżają temperaturę lirycznych monologów, ale pomagają stwierdzić, że wielu przedstawicieli rodzaju ludzkiego uruchamia intelekt raczej niechętnie; przeto ostrzega poetka samą siebie: „wchodzę na teren zaludniony/ trzeba zwolnić/ myślenie” (Locus secretus). Wyczulona na fałsz, wobec spraw naprawdę wielkich, jak poczucie przynależności do określonej ojczyzny, woli milczeć milczeniem najbardziej cierpliwym, więc miłosnym (Nie lubię).
Za pozostałość po (nad)ekpresji, cechującej monologi pomieszczone w zbiorze
Samopas można uważać obecne także tutaj brutalizmy, stosowane ze zdecydowanie większym umiarem (por. Jak będziemy wszystko krytykować, to zabraknie nam przypadków). Drugi tom Lewickiej-Klucznik to żaden tajemny cud, lecz wynik rzetelnie rozwijanego talentu.
Warsztatowa wersja większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"

sobota, 1 kwietnia 2017

Tomasz Pietrzak: Pospół, Instytut Mikołowski, Mikołów 2016.


1. Każdy kolejny zbiór wierszy autora „Umlautów” staram się czytać uważnie. Tym razem mojemu zainteresowaniu towarzyszyło przerażenie odkryciami poety, bezwzględnie ujawniającego to, co jest po-spólne (czyli wspólne) nam, mieszkańcom obszaru środkowoeuropejskiej katastrofy,  rozciągającego się od zgwałconego Śląska aż po skrwawioną Ukrainę. Efektem oddziaływania zdziczałej historii na te ziemie stało się powszechne prze-diablenie tubylców, demonizacja wszystkich, którzy mieli nieszczęście urodzić się tu, żyć i umrzeć.  Lecz nawet śmierć nie zbawia ode złego, jeno przemienia umarłego w groźny fantom. Pietrzak od początku aplikuje czytelnikowi ryzykowną dawkę pesymizmu. Jednocześnie jego wiersze budzą podziw dla odwagi, z jaką mierzy się ze złem. Krwią malowane dzieje, widziane oczami późnego potomstwa ich bezpośrednich uczestników, jawią się jako pełna okropności i potworów frenetyczna legenda (Klechda). Sytuują się na granicy prawdopodobieństwa. Ale uwiarygodnia je utwalona w instynktach i genach pamięć. Pamięć ta, długo tłumiona, może wybuchnąć nagłą, zabójczą chorobą (por. Causa mortis). Zło przeniosło się chwilowo bliżej własnych mateczników, na wschód. Na Śląsku pozostawiło po sobie tragiczne wspomnienie wypisane dekadami bólu w sponiewieranych, okaleczonych ciałach. 
2. Podmiot nowych wierszy Tomasza Pietrzaka uwikłał się w ciężką sieć fantazmatów. Splatają się tu ze sobą wyobrażenia męczeńskich ziem sowieckiego Wschodu, i Rusa, którego, według pouczeń babki,  trzeba nienawidzić jak szczura/ jest gorszy od Niemca, bo Rus ze szklanek wydrapie złoto/ Rus z oczu wydrapie łzy („Pozostałostka”); z nimi zaś się łączą fantazmaty rzezi, wygnania, zabójstwa małych rusków dzieci poczętych z „wyzwoleńczego” gwałtu („Prowody”).  Ogrom nieprawości przerasta człowieczą percepcję. Mała nadzieja, że odprawienie jakiegokolwiek rytuału, nawet Dziadów. Wszystkie znane dotąd zaklęcia i modlitwy straciły swoją terapeutyczną moc. Na szczególną uwagę zasługuje znakomicie tu poprowadzony wątek kobiecy, spojrzenie na wojnę z żeńskiej perspektywy, która nie zawsze jest perspektywą ofiary czy osoby walczącej o przetrwanie. Bowiem obok pokornej Wiery, spotykamy w tym zbiorze Frau Liesel („Furie”),  demona germańskiego okrucieństwa. Wątek ten znajduje swoje najbardziej przejmujące rozwinięcie w zamykającej zbiór, rozpisanej na kilkanaście osobnych tekstów opowieści o Pani Ej, ukraińskiej uciekinierce, powoli odzyskującej swoją kobiecość. Poeta zauważa wynajduje jej zupełnie niespodzianą krewną, bliźniaczą siostrę, to stara Żydówka Tila,/w tobole z getta wyniesiona” (Gemina). W kontekście całego tomu trudno odmówić poecie racji. Zło, zło środkowoeuropejskie nie czyni narodowych  różnic, wszystkich upiornie jedna i zrównuje. Czy wobec tego rozpoznania jest jeszcze jakaś pociecha? Tak, wynika ona z samej natury rzeczywistości:„Przechodni jest świat/ i ziemia bez ustanku przesypuje się:/ledwo śliwę posadzisz, a już kto inny zbiera,/ owoc, ledwo fundamenty wylejesz, a już kto inny wykańcza dach na swoją modłę” (Lokatorzy). W jakichś szczęśliwszych stronach stwierdzenie takie (bezsprzecznie słuszne) brzmiałoby pewnie bardziej pogodnie niż we Lwowie, na Placu Halickim. Ale to już temat na osobne rozważania. 

O innych zbiorach Tomasza Pietrzaka w moim blogu: