sobota, 25 listopada 2017

Nadmorze # 8. O wyborze wierszy Macieja Krzyżana "Tęsknota"

Listen to "Nadmorze # 8. Omówienie wyboru wierszy Macieja Krzyżana "Tęsknota"." on Spreaker.




Ósmy odcinek "Nadmorza" przynosi recenzję wyboru wierszy Macieja Krzyżana "Tęsknota", wydanego przez Galerię Autorską (Bydgoszcz 2017). W archiwum żywych głosów można tu usłyszeć wiersz Andrzeja Sosnowskiego w autorskim wykonaniu. Całości dopełnia unboxing książek poetyckich Fundacji Duży Format.


Tłem podcastu jest utwór Dee-Yan-Keya "Hans in Luck" udostępniony na licencji Creative Commons (CC BY-NC-SA 4.0)



notatki/linki:

  • fragmenty tomu "Poezja (nie)hermetyczna i podobne rytmy, czyli idąc dalej" w wersji elektronicznej.
  • http://www.autorska.pl/
  • http://www.fundacjadf.pl/
  • http://freemusicarchive.org/music/Dee_Yan-Key/Modern_Times/03--Dee_Yan-Key-Hans_in_Luck


sobota, 18 listopada 2017

Wit Pietrzak, Stabilne, SPP o. w Łodzi, Dom Literatury w Łodzi, Łódz 2016.


0. Pierwszy raz przeczytałem ten szczupły zbiorek pomiędzy krańcowym przystankiem miejskiej kolejki w Gdańsku a gdyńskim dworcem. Kolejka, jak zawsze ostatnio, ruszyła z opóźnieniem. Więc lektura trwała jakiś kwadrans dłużej. I tak za krótko. Debiut Wita Pietrzaka zasługuje na zdecydowanie więcej uwagi.

1. Pietrzak: doktor habilitowany, anglista, uczeń Jerzego Jarniewicza. Gdybyśmy dali się zwieść stereotypom poezji tworzonej przez akademików, wówczas moglibyśmy się tu spodziewać wierszy erudycyjnych względnie kunsztownych. Na stronicach Stabilnego dominuje jednakże przejrzystość, komunikatywność dyskursu, niekiedy skręcającego w stronę nonszalanckiego, dowcipnego rymowania wzbogaconego finezyjnie napomknieniami intertekstualnymi (zob. Na miłość). Swego doświadczenia filologicznego nie marnuje Pietrzak na klecenie wykładów wygłaszanych mową wiązaną. Jego profesjonalizm przejawia się zgoła inaczej – w zainteresowaniu językiem jako medium i materią poezji. Dlatego od razu deklaruje, czego chce i – bodaj wyraźniej – czego nie chce. Wali prosto z mostu: „bo za anemiczność i masturbanctwo to ja/ dziękuję.”. Tym charakterystycznym cytatem zamyka wiersz Poeta niechcący. Wybaczcie, Mili Czytelnicy, zupełnie nie wierzę w deklarowaną przez Pietrzaka mimowolność poezjowania. Gdyby było tak w istocie, nie znaleźlibyśmy w tym tomie tekstów zawierających dociekania autotematyczne, ściślej, koncentrujące się na językach poezji, które równie dobrze może stanowić produkt procesów quasi-technologicznych (De artificio poetica) jak wynik objawienia, rewelacji wstrząsającej umysłem oraz procesami fizjologicznymi (Rozpiska); w warunkach domowych poezję da się nawet pozyskać kulinarnie, wszak „Język, niezwykle prężny mięsień, zazwyczaj/obojętny na indeksy glikemiczne, tuczy/ podlewając oliwą jak świnię na rożnie/ po to, żeby – gdy dojdzie – zaserwować go/ efektownie, nieodzownie/ z jabłkiem zatkniętym w pysku” (Wielka wcinka). Skosztowałem owego rarytasu i wiecie co? Choć trudno jeszcze ściśle ustalić jego wartość odżywczą, wcale smaczny.

2. Siłą tych wierszy jest bardzo osobista refleksję nad sprawami i wydarzeniami nieobojętnymi emocjonalnie. Takimi, co „mrowią pod powiekami”, dotykają do żywego, niepokojąco zastanawiają (Paciorki z Ikei). Albo nad takimi, które wypływają na powierzchnię pamięci nacechowanie trudnym ongiś do określenia smutkiem wspomnienie o towarzyszu z boiska (Domy dzieci) lub poczuciem niezrozumiałego niegdyś zawodu (Bogna). Widziane okiem dziecka albo opowiedziane potocznym stylem sztubackiej narracji dopiero teraz wyjaśniają lub aktualizują swój sens. Język okazuje się w takich przypadkach tworzywem wysokogatunkowym, o ustabilizowanych parametrach użytkowych. Równie przyjazny i funkcjonalny wtedy, kiedy przychodzi poecie wymodelować w nim metaforę roz-spajających się i popadających w bezznaczenie pojęć oraz całkiem materialnych bytów (zob. Nieoznaczone) albo zrelacjonować anegdotyczne spotkanie z rodakiem w Royal Albert Hall (por. Małe ojczyzny na sprzedaż). Nadaje się też do tego, aby za jego pomocą przemyśleć istotę komunikacji albo – i to jest chyba miara jego jakości – sformułować miłosne wyznanie (Wszystkie moje fikcje).

3. „Raz wreszcie udało mi się wygrać”… – tak rozpoczyna Pietrzak jeden z najciekawszych pomieszczonych w tym tomiku tekstów. Zbytek skromności. Wierszy zwycięskich znajdziemy w tym późnym, było nie było, debiucie zdecydowanie więcej.

4. Tylko, do licha, co to jest „ćtapka”? Może właśnie to, co padało za oknem spóźnionej kolejki z Gdańska do Gdyni? Ale może miał poeta na myśli całkiem inne, acz równie deprymujące zjawisko meteorologiczne?

sobota, 11 listopada 2017

Zbigniew Wojciechowicz, dulszczynea, Wydawnictwo Forma, Szczecin Bezrzecze 2017


W poprzednim swoim tomie (ORWO, 2011) Zbigniew Wojciechowicz powracał do dzieciństwa nieodwołalnie zamkniętego w rodzinnym albumie. Kolejny zbiór poety z Polic również nawiązuje do  fotografii, tyle, że tym razem – formalnie. Jego podmiot przypomina fotoreportera spacerującego po małym, zmarniałym od swej prowincjonalności miasteczku, utrwalającego znienacka życie i sprawy jego obywateli. Jest jednocześnie tubylcem mocno wrośniętym w swoje środowisko, który doskonale wie, gdzie skierować spojrzenie. Chciałbym go sobie wyobrażać wyposażonego w niewzbudzający podejrzeń smartfon (zwany przez poetę, jakże celnie, telefonem „macanym”); no chyba, że uzbrojony w teleobiektyw zdecydowałby się stanąć za plecami kobiet-poduszkowców, które spoglądając ze swych okien, dozorują okolicę. A że horyzont tu w przenośni i dosłownie ciasny, więc mogą się każdemu przypatrzyć nie wytężając zbytnio wzroku.
W kontekście tego tytuł-neologizm szczególnie nie dziwi. Krzyżuje imię adresatki idealnych afektów rycerza smętnego oblicza z nazwiskiem głównej figury tragifarsy pióra Gabrieli Zapolskiej. Wiersz tytułowy modelowo pasuje do wyobrażeń o współczesnej kołtunerii: zakłamanej oraz bezwstydnej w swojej agresji wobec bliźnich. Zbliżając się do dulskiego ideału, osiąga ona swoje ekstremum i gasi najpiękniejszą barwę tej szaroburej przestrzeni – wdzięk dziewczęcej urody (por. zwierciadełko zamilcz przecie). Taką postawę liryczne „ja” dulszczynei ocenia surowo. Ale dla całej reszty współmieszkańców tej smutnej rzeczywistości ma znacznie więcej sympatii i wykazuje sporo tolerancji dla ich ułomności, nawet dla nałogów (A-dam). Wiersz Kamień lapidarnie objaśnia podstawową zasadę współżycia na tym szczupłym, momentami dusznym, obszarze: „my/ w małych miasteczkach/ szybko wybaczamy/ krzywdy/ jak sobie samemu/ bo kto/ niech pierwszy rzuci// nikt”. Regule tej podlegają wszyscy, niezależnie od płci, wieku, zajęcia, względnie jego braku. Bo małomiasteczkowość pokazuje Wojciechowicz jako gromadny stan umysłu, cechujący się wewnętrznym rozdarciem pomiędzy okolicznościami, od których o własnych siłach uwolnić się nie sposób, a marzeniami, w istocie mało ekstrawaganckimi: o szczęśliwej miłości (Hanna-Hanna), macierzyństwie (Pani Ania marzy), dalekiej, egzotycznej wycieczce (Bank travel). Właściwie za sprawą marzeń bohaterowie tych wierszy, na pierwszy rzut oka stypizowani, nabierają charakteru. Ale każdy wie, że marzeniami należy gospodarować oszczędnie, jak zresztą wszystkim tutaj, nawet sprzeciwem i buntem; niczego tu bowiem nie było ani nie będzie w nadmiarze (por. Sięgnąć bruku). No chyba, że mało wykwintnych trunków spożywanych w mało eleganckich lokalach (zob. W kawiarniany gwar). „ułani ułani/ chłopcy zarzygani” – mało kto tak złośliwie jak Wojciechowicz umie opisać uczestników pełnych animuszu po-knajpianych defilad i przemarszów. Do wyjątków należą ci, których trzyma w pionie poczucie wewnętrznego ładu, zdyscyplinowana forma obcowania z otoczeniem (pan z saszetką). Inni wciąż potrzebują wspomagaczy albo podpórek. Są wśród nich ci, co czują się opuszczeni przez Boga (Deus kosmateus) albo dla Boga niewidoczni (Spowiedź). 
 Zarzucić by można autorowi, że eksploatuje ograne i znane przynajmniej od czasów Andrzeja Bursy stereotypy zapyziałej małomiasteczkowości. Na jego obronę należy jednak powiedzieć, że stał się wiernym sprawozdawcą lokalnej post-transformacji, gdzie pojawienie się Internetu czy rodzinne zajadanie hamburgerów (Łameryka, Łameryka) nie przenosi nikogo w inny, bardziej przyjazny wymiar, nie ratuje przed skutkami zbiorowego wykluczenia. 
 Dobrze przynajmniej, że niektórzy poeci nie mają w dupie małych miasteczek i robią tam to, co poetom zwykle zgrabnie wychodzi: patrzą, piszą. Wojciechowiczowi wychodzi to nawet bardzo zgrabnie. 



Omówienie zbioru Zbigniewa Wojciechowicza "ORWO" 

sobota, 4 listopada 2017

Bogumiła Salmonowicz, Abrazje Stowarzyszenie „Alternatywni”, Elbląg 2016.



Rdzeniem poezji Bogumiły Salmonowicz było i jest życie O samym zasię życiu  z jej nowego tomu dowiadujemy się przede wszystkim tego, że zupełnie nie respektuje ono naszych wyobrażeń o ładzie i porządku. Katastrofy losowe czy uczuciowe powracają w nim z cykliczną regularnością niby gwałtowne, żywiołowe zjawiska przyrodnicze zmieniające radykalnie rzeźbę dookolnego i wewnętrznego pejzażu. Do tego wciąż brak skutecznych procedur określających, „jak sobie radzić z tornadem w procesach nerwowych/ kiedy własne i cudze przekaźniki zawodzą, a efekty/ rozcinają nasze nieba złością, z rykiem ciskają słowami,/ by z siłą huraganu porwać i przenieść w krainę nienawiści” – czytamy w wierszu tytułowym. Zresztą uczucia nie muszą kończyć się nagle. Mogą wygasać z wolna, aż do chwili, gdy widać już, że „wspólny czas się ulotnił/ a równoległość kalendarzy/przestała oznaczać/ jednakowość drogowskazów” (Ciekawe). Być może nie będzie przesadą, gdy napiszę, że poetkę interesują również szczególne przypadki choroby na życie. Lecz gdy terapeutyczna konieczność doprowadza do radykalnego usunięcia nieuleczalnie schorzałej tkanki, nieuchronnie kończy się to wewnętrznym o-pustoszeniem. Bo bez życia nie ma…życia. Stwierdzenia takiego w kontekście nowych wierszy elbląskiej poetki nie należy bynajmniej uważać za tautologię. Czy zatem ten tom afirmuje tzw. samo życie? Chyba nie. Po prostu jego podmiotka przyjmuje je wbrew wszelkim cierpieniom i umozoleniem. Owszem, w pewnej chwili tekstowe „ja” rade byłoby znaleźć kogoś, kto od nowa nauczy ją optymizmu, a przede wszystkim – pokaże jej, jak postawić solidną tamę upływowi czasu (zob. Ogłoszenie). Jak się jednak wydaje, dla mówiącej tu postaci ważniejsza pozostaje gotowość bycia przy tych, dla których los okazał się najmniej łaskawy. Obok ich osamotnienia w przedwczesnym macierzyństwie (Start), obok ich lęku graniczącego z tłumioną rozpaczą (Siła bezsilności) albo zaburzeń psychicznych (Chore studium rąk). Trwa przy nich całą odwagą swojej wyobraźni, uważnością spojrzenia. Empatię uważa za jedną z najbardziej chlubnych cnót (por. wiersz Stażysta). Ceni dzielność, aczkolwiek podmiotkę tego tomu trudno byłoby określić mianem hic mulier. Umie być bowiem dzielna najbardziej kobiecym rodzajem dzielności – wrażliwej, a nieustępliwej, spragnionej emocjonalnego, ale i moralnego autentyzmu (byle pozorami nikt się przed nią nie wykpi!). Intuicyjnie rozpoznaje niebezpieczeństwa, które sprowadza brak refleksji i uwikłanie w powtarzalność nawyków (Notatki z nie-życia). Kiedy mówi o sobie, konfesyjnie, albo introwertycznie, naprawdę porusza. Nie musicie mi wierzyć na słowo, po prostu poczytajcie chociażby kapitalny List do genów. Liryzm tych wierszy bywa to tęskny, to gorzki, to nasycony nastrojami pór roku albo przygodnych sytuacji. Abrazje pokazują, że Salmonowicz ma coraz bardziej określony pomysł na własne poezjowanie. No i mniej już tutaj metafor dopełniaczowych, dominujących w zbiorku debiutanckim. Postęp widzę, postęp…

Nota o debiucie Bogumiły Salmonowicz „BoSa”