sobota, 11 listopada 2017

Zbigniew Wojciechowicz, dulszczynea, Wydawnictwo Forma, Szczecin Bezrzecze 2017


W poprzednim swoim tomie (ORWO, 2011) Zbigniew Wojciechowicz powracał do dzieciństwa nieodwołalnie zamkniętego w rodzinnym albumie. Kolejny zbiór poety z Polic również nawiązuje do  fotografii, tyle, że tym razem – formalnie. Jego podmiot przypomina fotoreportera spacerującego po małym, zmarniałym od swej prowincjonalności miasteczku, utrwalającego znienacka życie i sprawy jego obywateli. Jest jednocześnie tubylcem mocno wrośniętym w swoje środowisko, który doskonale wie, gdzie skierować spojrzenie. Chciałbym go sobie wyobrażać wyposażonego w niewzbudzający podejrzeń smartfon (zwany przez poetę, jakże celnie, telefonem „macanym”); no chyba, że uzbrojony w teleobiektyw zdecydowałby się stanąć za plecami kobiet-poduszkowców, które spoglądając ze swych okien, dozorują okolicę. A że horyzont tu w przenośni i dosłownie ciasny, więc mogą się każdemu przypatrzyć nie wytężając zbytnio wzroku.
W kontekście tego tytuł-neologizm szczególnie nie dziwi. Krzyżuje imię adresatki idealnych afektów rycerza smętnego oblicza z nazwiskiem głównej figury tragifarsy pióra Gabrieli Zapolskiej. Wiersz tytułowy modelowo pasuje do wyobrażeń o współczesnej kołtunerii: zakłamanej oraz bezwstydnej w swojej agresji wobec bliźnich. Zbliżając się do dulskiego ideału, osiąga ona swoje ekstremum i gasi najpiękniejszą barwę tej szaroburej przestrzeni – wdzięk dziewczęcej urody (por. zwierciadełko zamilcz przecie). Taką postawę liryczne „ja” dulszczynei ocenia surowo. Ale dla całej reszty współmieszkańców tej smutnej rzeczywistości ma znacznie więcej sympatii i wykazuje sporo tolerancji dla ich ułomności, nawet dla nałogów (A-dam). Wiersz Kamień lapidarnie objaśnia podstawową zasadę współżycia na tym szczupłym, momentami dusznym, obszarze: „my/ w małych miasteczkach/ szybko wybaczamy/ krzywdy/ jak sobie samemu/ bo kto/ niech pierwszy rzuci// nikt”. Regule tej podlegają wszyscy, niezależnie od płci, wieku, zajęcia, względnie jego braku. Bo małomiasteczkowość pokazuje Wojciechowicz jako gromadny stan umysłu, cechujący się wewnętrznym rozdarciem pomiędzy okolicznościami, od których o własnych siłach uwolnić się nie sposób, a marzeniami, w istocie mało ekstrawaganckimi: o szczęśliwej miłości (Hanna-Hanna), macierzyństwie (Pani Ania marzy), dalekiej, egzotycznej wycieczce (Bank travel). Właściwie za sprawą marzeń bohaterowie tych wierszy, na pierwszy rzut oka stypizowani, nabierają charakteru. Ale każdy wie, że marzeniami należy gospodarować oszczędnie, jak zresztą wszystkim tutaj, nawet sprzeciwem i buntem; niczego tu bowiem nie było ani nie będzie w nadmiarze (por. Sięgnąć bruku). No chyba, że mało wykwintnych trunków spożywanych w mało eleganckich lokalach (zob. W kawiarniany gwar). „ułani ułani/ chłopcy zarzygani” – mało kto tak złośliwie jak Wojciechowicz umie opisać uczestników pełnych animuszu po-knajpianych defilad i przemarszów. Do wyjątków należą ci, których trzyma w pionie poczucie wewnętrznego ładu, zdyscyplinowana forma obcowania z otoczeniem (pan z saszetką). Inni wciąż potrzebują wspomagaczy albo podpórek. Są wśród nich ci, co czują się opuszczeni przez Boga (Deus kosmateus) albo dla Boga niewidoczni (Spowiedź). 
 Zarzucić by można autorowi, że eksploatuje ograne i znane przynajmniej od czasów Andrzeja Bursy stereotypy zapyziałej małomiasteczkowości. Na jego obronę należy jednak powiedzieć, że stał się wiernym sprawozdawcą lokalnej post-transformacji, gdzie pojawienie się Internetu czy rodzinne zajadanie hamburgerów (Łameryka, Łameryka) nie przenosi nikogo w inny, bardziej przyjazny wymiar, nie ratuje przed skutkami zbiorowego wykluczenia. 
 Dobrze przynajmniej, że niektórzy poeci nie mają w dupie małych miasteczek i robią tam to, co poetom zwykle zgrabnie wychodzi: patrzą, piszą. Wojciechowiczowi wychodzi to nawet bardzo zgrabnie. 



Omówienie zbioru Zbigniewa Wojciechowicza "ORWO" 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz