sobota, 3 marca 2018

Jacek Uglik, trzeba by jakoś umrzeć, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, Szczecin 2017.





Z początku trochę się bałem zakolegować z wierszami Jacka Uglika. Najeżone jakieś i zbuntowane. – Takie robiły pierwsze wrażenie. Drugie było podobne. Dopiero wrażenie trzecie, gdy wreszcie odezwały się teksty, gdzie głos poety spokojniej zestraja się z jego wyobraźnią (zob. „***, która przychodzi do mnie…”), pozwoliło mi trochę  złagodzić początkowe oceny
   Progatonista tej poezji od dawna, jak się zdaje, ma już ugruntowany światopogląd – anarchizm. Chadza własnymi drogami. O przypadkach swego powikłanego żywota opowiada zadziornie i niekiedy wcale efektownie. Jego postawę kontestatora, jak podpowiadają mi pierwsze intuicje, ukształtowało dojmujące, chyba już nieuleczalne poczucie bylejakości świata. Zarówno tego wirtualnego, co jawi mu się jako szyderczo-kłamliwy (zob. „się można strasznie oszukać”) jak realnego, gdzie nawet ekscesy obyczajowe grzęzną w peryferyjnej miałkości („***, to zawsze jest on…”). Jak tylu innych przed nim, rzuca gromy na niedojrzałą, przypadkową  formę ojczystego życia, wygłaszając pełen inwektyw monolog („Ginsberg. 1956”). Rychło jednakże zauważa, że podobną biedę cierpią na przykład ci, których napotyka w moskiewskim kinie („***, pomyślałem, że moim sposobem…). Nieufny wobec zewnętrznych norm etycznych, moralność wywodzi wprost z osobistych przekonań estetycznych, stwierdzając: tylko subiektywny smak/ powstrzymuje człowieka/ od popełnienia zbrodni („wypisy filmowe. from denmark”). W gruncie rzeczy takie rozpoznanie świetnie współgra z jego skrajnym indywidualizmem, zaś dalekie od umiarkowania poglądy czy ryzykowne zachowania stają się dlań namiastką rewolucji. Co do ewentualności masowego przewrotu wolnościowego raczej nie żywi złudzeń („***, śniło mi się, że stałem…”). Przestrzenią osobistej rewolty staje się tu poniekąd sfera kontaktów damsko-męskich; iskrzy w niej, oj, bardzo iskrzy od intensywnie przeżywanych namiętności („***,pamiętasz te noc kiedy poszliśmy pić?”), od emocji zawierających w sobie odrobinę jakiejś prawdy o obojgu postaciach uwikłanych w relację miłosną lub – bodaj częściej – erotyczną. Inna prawda jawi mu się tutaj, gdy kontempluje ostatnie chwile, pokonanego, acz umierającego w nader wzniosłej atmosferze macho („***, do umarłego należą wszystkie…”). Teraz całkiem spontanicznie nasuwa mi się pytanie – czy owo najeżenie, złość, nie jest reakcją na okoliczności sprzeczne z dążeniem poetyckiego „ja” do jak najbardziej autentycznego przeżywania własnej egzystencji? Kompromisów bowiem nie uznaje. Z sytuacjami codziennymi, zweryfikowanymi już potocznym doświadczeniem, radzi sobie znakomicie, czego dowodem choćby wiersze będące przetworzeniem przygodnych rozmów z dziecięciem imieniem Jakub. Niemniej za fenomen stawiający go w obliczu absolutnej prawdy uważa poeta śmierć: budzącą grozę („***, nie umierać zimą…) ale na swój sposób fascynującą, uwalniającą od wszelakich ambiwalencji, mocno wyczuwalnych wtedy, gdy podmiot mierzy się ze złem (zob. „***, telewizja pokazuje świat wymykający się Bogu…”).
   Jacek Uglik mówi wprost, często bezceremonialnie. Czasami odwołuje się do konwencji filmowych, co jego pisanie naprawdę wzbogaca. Gdyby jednak czasem odszedł od dosłowności, dał szansę nieco bardziej skomplikowanym metaforom, niewykluczone, że podziałałoby to na jego pisanie rozwojowo. Chyba, że nie o poetycki warsztat mu chodzi, a o wyrażony wierszem prosty wkurw. Wtedy zmienia to postać rzeczy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz