sobota, 29 marca 2014

Szymon Słomczyński: Nadjeżdża, Biuro Literackie, Wrocław 2013.

Debiutanckie wiersze Szymona Słomczyńskiego (rocznik 1988) wolno czytać jako zapis świadomości pokolenia wyedukowanego cywilizacyjnie przez III RP. Wychowanego w poczuciu braku ograniczeń, w kulturze, co wszelkie ograniczenia uważa za skandal, natomiast możliwość dowolnego wyboru zaliczał do podstawowych praw człowieka. Pomimo że wiersze te niekiedy nawiązują wprost do faktów współczesnych (katastrofa smoleńska, Euro 2102, tragedia alpinistów na Broad Peak), zawahałbym się, gdybym miał je nazwać generacyjnymi w ścisłym tego słowa znaczeniu. Gdyż lirycznemu „ja”, a także innym bohaterom tego tomu, brakuje silnego bodźca, wokoło którego mogliby skupić swoje doświadczenia. Właściwie nie powinniśmy nawet mówić o skupieniu doświadczeń – raczej o  ich permanentnym rozproszeniu pod wpływem natłoku rozlicznych, często sprzecznych, możliwości. Nic więc dziwnego, że podmiot tego tomu traktuje tę ofertę cokolwiek ironicznie, jak gdyby przeczuwał niezdrowe następstwa konsumpcyjnego podejścia do marzeń czy pragnień (Katalog). Owszem, i on ulega pokusom, z czego zdaje sobie sprawę. Opisuje te stany, stojąc niejako na zewnątrz własnych uwikłań. Bynajmniej nie dla zademonstrowania nadzwyczajnej refleksyjności. Raczej dlatego, że zaangażowanie się, zatracenie zwyczajnie szkodziłoby mu na poezję; ograniczałoby dowcip, spowolniałoby rozmach monologów, zaburzałoby proces formowania skojarzeń w efektowne ciągi, zakłócałoby możliwość chłodnej, jakby nawet trochę cynicznej, obserwacji. Przeczyłoby wreszcie pragmatyzmowi, oficjalnej filozofii ponowoczesnego świata. Filozofia ta doskonale przyswojona przez przedstawicieli rodzimej klasy średniej, zakazuje zbędnych wahań i dylematów, podsuwa gotowe rozwiązania; przykładowo takie: „Przestań się chować za chrześcijaństwem, pacyfizmem/ albo uprzejmością – nie jesteś skrojony na ich lepką miarę./ Jesteś mężczyzną i masz święte prawo do nagłych wzwodów,/ bólów gardła, skrętów żołądka. Po co masz być dżentelmenem/ i całować jej dłonie pełne bakterii?” (Bez tłumika). Tęsknota za życiem mocnym, pełnym ryzyka, prowadzi tu do fascynacji modelem  złego mężczyzny, którego draństwo działa niczym afrodyzjak i wydatnie podnosi jego atrakcyjność seksualną, chociaż nie wiadomo kto kogo w cielesnym kontakcie bardziej uprzedmiotawia (por. wiersz Karmnik). Postacie kobiece podmiot widzi zwykle otoczone oparem banału (Panienki gawędzą), albo zaplątane w uzasadnienia własnej niefrasobliwości (Lekkomyślny skręt). Tym bardziej zastanawiają go te, które stać na własne zdanie (O ważnych sprawach rozmawiamy zazwyczaj  w ogrodzie). Wrażliwe go intrygują (Edvard Munch, „New snow in the Avenue”). Wtedy porzuca przybraną rolę. Upozowanie na macho można również potraktować jako odruch obronny przed rozczarowaniem zrodzonym z niemożności buntu wygaszonego w zarodku przywiązaniem do stabilności, komfortu, względnego bezpieczeństwa (por. Ten wiersz ma być buntowniczy). Gdyby się jednak rozejrzeć po całym zbiorku, kontestatorzy mieliby sporo powodów do sprzeciwu. Choćby los społecznie wykluczonych skutkiem rozmaitych patologii (Już teraz). Albo pijarowskie manipulacje władzy (Chochlik). 
Ale czy koniecznie tego powinniśmy oczekiwać od debiutanta? Doceńmy na razie jego umiejętność splatania spostrzeżeń i nasłuchów w spójną teksturę. Niezależnie od tego czy poeta kreśli obrazek rodzajowy (Najbezpieczniejsze osiedle w mieście), czy relacjonuje epizod klubowy (Dwadzieścia jeden i pół), czy oddaje się nadrealnym wizjom (Gwiazdy, oczy, ćmy), niebywale zręcznie porusza się wśród rejestrów mowy, dykcji, retorycznych konwencji. Czegoż innego jednak należało się spodziewać po kimś, kto w wierszu  Mutacje deklaruje wprost: „Nie bawię się w język,/ jestem językiem”?  
Poezja pisana na wysokich obrotach. Chętnie przyciska gaz do dechy. Życzę jej bezawaryjnego przebiegu. 

 Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz