Debiutanckie
wiersze Szymona Słomczyńskiego (rocznik 1988) wolno czytać jako zapis
świadomości pokolenia wyedukowanego cywilizacyjnie przez III RP. Wychowanego w
poczuciu braku ograniczeń, w kulturze, co wszelkie ograniczenia uważa za
skandal, natomiast możliwość dowolnego wyboru zaliczał do podstawowych praw
człowieka. Pomimo że wiersze te niekiedy nawiązują wprost do faktów
współczesnych (katastrofa smoleńska, Euro 2102, tragedia alpinistów na Broad
Peak), zawahałbym się, gdybym miał je nazwać generacyjnymi w ścisłym tego słowa
znaczeniu. Gdyż lirycznemu „ja”, a także innym bohaterom tego tomu, brakuje
silnego bodźca, wokoło którego mogliby skupić swoje doświadczenia. Właściwie
nie powinniśmy nawet mówić o skupieniu doświadczeń – raczej o ich permanentnym rozproszeniu pod wpływem
natłoku rozlicznych, często sprzecznych, możliwości. Nic więc dziwnego, że
podmiot tego tomu traktuje tę ofertę cokolwiek ironicznie, jak gdyby przeczuwał
niezdrowe następstwa konsumpcyjnego podejścia do marzeń czy pragnień (Katalog). Owszem, i on ulega pokusom, z
czego zdaje sobie sprawę. Opisuje te stany, stojąc niejako na zewnątrz własnych
uwikłań. Bynajmniej nie dla zademonstrowania nadzwyczajnej refleksyjności.
Raczej dlatego, że zaangażowanie się, zatracenie zwyczajnie szkodziłoby mu na
poezję; ograniczałoby dowcip, spowolniałoby rozmach monologów, zaburzałoby
proces formowania skojarzeń w efektowne ciągi, zakłócałoby możliwość chłodnej,
jakby nawet trochę cynicznej, obserwacji. Przeczyłoby wreszcie pragmatyzmowi,
oficjalnej filozofii ponowoczesnego świata. Filozofia ta doskonale przyswojona
przez przedstawicieli rodzimej klasy średniej, zakazuje zbędnych wahań i
dylematów, podsuwa gotowe rozwiązania; przykładowo takie: „Przestań się chować
za chrześcijaństwem, pacyfizmem/ albo uprzejmością – nie jesteś skrojony na ich
lepką miarę./ Jesteś mężczyzną i masz święte prawo do nagłych wzwodów,/ bólów
gardła, skrętów żołądka. Po co masz być dżentelmenem/ i całować jej dłonie
pełne bakterii?” (Bez tłumika). Tęsknota za życiem mocnym, pełnym ryzyka,
prowadzi tu do fascynacji modelem złego
mężczyzny, którego draństwo działa niczym afrodyzjak i wydatnie podnosi jego atrakcyjność
seksualną, chociaż nie wiadomo kto kogo w cielesnym kontakcie bardziej
uprzedmiotawia (por. wiersz Karmnik).
Postacie kobiece podmiot widzi zwykle otoczone oparem banału (Panienki gawędzą), albo zaplątane w uzasadnienia
własnej niefrasobliwości (Lekkomyślny
skręt). Tym bardziej zastanawiają go te, które stać na własne zdanie (O ważnych sprawach rozmawiamy zazwyczaj w ogrodzie). Wrażliwe go intrygują (Edvard Munch, „New snow in the Avenue”). Wtedy
porzuca przybraną rolę. Upozowanie na macho
można również potraktować jako odruch obronny przed rozczarowaniem zrodzonym z
niemożności buntu wygaszonego w zarodku przywiązaniem do stabilności, komfortu,
względnego bezpieczeństwa (por. Ten
wiersz ma być buntowniczy). Gdyby się jednak rozejrzeć po całym zbiorku,
kontestatorzy mieliby sporo powodów do sprzeciwu. Choćby los społecznie
wykluczonych skutkiem rozmaitych patologii (Już
teraz). Albo pijarowskie manipulacje władzy (Chochlik).
Ale czy koniecznie tego powinniśmy oczekiwać od debiutanta? Doceńmy na razie jego
umiejętność splatania spostrzeżeń i nasłuchów w spójną teksturę. Niezależnie od
tego czy poeta kreśli obrazek rodzajowy (Najbezpieczniejsze
osiedle w mieście), czy relacjonuje epizod klubowy (Dwadzieścia jeden i pół), czy oddaje się nadrealnym wizjom (Gwiazdy, oczy, ćmy), niebywale zręcznie
porusza się wśród rejestrów mowy, dykcji, retorycznych konwencji. Czegoż innego
jednak należało się spodziewać po kimś, kto w wierszu Mutacje
deklaruje wprost: „Nie bawię się w język,/ jestem językiem”?
Poezja pisana na wysokich obrotach. Chętnie przyciska gaz do dechy. Życzę jej bezawaryjnego
przebiegu.
Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz