sobota, 22 lutego 2014

Piotr Gajda: Demoludy, Instytut Mikołowski, Mikołów 2013.

Tomik zawierający poezję wysokich temperatur otwierajmy ostrożnie. Bo zieje gęstym gorącem. Niczym salamandry w legendach wiersze te rodzą się i żyją w ogniu. Żywioł rozgrzewa tu magmę albo plazmę; spada z góry niby napalm (Exodus?). Jeśli coś chwilowo nie płonie, wówczas przynajmniej tli się „jak dymek komiksu” (Przebarwienie). Wszystko przypomina proces alchemicznej syntezy, upartą próbę sprawienia, aby „kawałki kruszcu, błyszczki, opiłki. Lastryko,  lustro,/ lot bez tchu. Epoka mosiądzu. Słowa na poste-restante.// Miłosna turystyka, drażniące skórę tekstylia.” (Obicia, opatrunki)  utworzyły jakąś mniej więcej jednolitą substancję. Zbyt długie przebywanie w pobliżu pełnego żaru tygla może jednak grozić gorączką z majakami i fatamorganą. Kto na nią zapadnie, zobaczy rozpaloną krainę, gdzie rządzi chaos pomieszany ze zgrozą. Wiersze Piotra Gajdy można więc czytać jako opis niegościnnej antyutopii. Niezależnie, czy liryczne „ja” spojrzy na nią z daleka, czy też z bliska, zobaczy ją jako kopiec termitów albo kolonię mszyc (por. Limbus). Trwa tu spektakl ustawicznej katastrofy. Wiek pary i hipsterii nie może dobiec końca, mimo że co najmniej kilkakroć przegalopowali przez niego apokaliptyczni jeźdźcy (por. Czekając na barbarzyńców).

Trudno się oprzeć  sugestywności języka tych wierszy, poskładanych z obrazów wprawionych w ruch dynamiką ognistego żywiołu. Powiązanych w struktury anarchiczne (Odbicia). Metafory dość luźno korespondują ze sfera pozasłowną. Składnia swobodnych, zarazem rozległych,  skojarzeń wywołuje napięcia międzysłowne, zupełnie niesłychana iskra przeskakuje pomiędzy pojęciami lub skrzyżowanymi ze sobą frazeologizmami.    
Zakończywszy lekturę, zacząłem szukać miejsc mniej ekstremalnych termicznie.  

Skrócona wersja omówienia przeznaczonego dla Dwumiesięcznika Literackiego "Topos".  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz