Rzadkie są chwile, kiedy bohater próz i wierszy Zdrodowskiego
bierze siebie serio. Nie zamierza
udawać sensata. Lecz równie daleko mu do kreacji niefrasobliwego wesołka. Woli
rolę flâneura, lekko znudzonego, odrobinę fanaberyjnego,
spacerowicza. Nigdy przy tym nie traci dystansu. Przede wszystkim do siebie.
Informując o swoich zamiarach, powie na przykład: „kombinuję jak zostać
antropomorfizmem,/ przeprowadzić bolesną panliryczną schizmę” (Wieści z gwiazd), albo wyzna:
„Oddychałem jak pacjent po defibrylacji, /jak homo erectus po wiekach hibernacji” (Wiersz). Później z taką samą rezerwą odniesie się do stołecznego miasta
Warszawy, (por. Z balkonu), choć po
prawdzie niczym mu nie przewiniła, bo jest przestrzenią zdziwień tudzież
rozlicznych zabaw. Im bliżej zaś końca lata, tym tajemniej się. Aż przychodzi
taki dzień, kiedy „Strzygi, szpaki/ i wiewiórki szykują/ się do jesiennego
desant.” (Nad miastem). Tak,
tak! Strzygi tu rządzą, ryjówki i krety.
Lecz podnosząc wzrok, ileż można tutaj ujrzeć widoków oku miłych, całkiem (zob.
Z autobusu), zgrabnie wykadrowanych,
sympatycznie zapadających w pamięć.
Tyle widać na jawie. We śnie – jeszcze więcej. Zwłaszcza w snach strumiennych, ruchliwych. Bo jaki pożytek ze snów ociężałych lub zgoła zastygłych? Więc nieco sfatygowany bohater osuwa się w sen, w kolejny sen, dotąd niesłychany (proza: ***, „taki pęd powietrza…”), który lęki pomieszał z fascynacjami, kiedy „śniły się ślady zębów na szyi i sen w księgarni się śnił, gwiazda z piernika się śniła i słońce się śniło, i pył.” (***, „Taki strumień znaków…”).
Napięcie rośnie, gdy przychodzi Nadia o znaczącym nazwisku Onejros. Sama lub w towarzystwie melancholijnej Françoise. Wydaje się figurą cierpienia „z posępnym życiorysem w strzępach i we krwi” (Nadia Onejros. Jej zjawy) albo zabłąkaną zmorą, co się gubi „o świcie lub w śmiechu”, na poły groźną, na poły frapującą. Natomiast wiersz Do snu ma pełne prawo kojarzyć się ze znaną fraszką Jana Kochanowskiego o tym samym tytule. Jeśli to trop właściwy, należy zauważyć, że w polemiczną wiedzie stronę. Podczas, gdy u Kochanowskiego sen uczył umierać człowieka, u Zdrodowskiego – uczy żyć nadrealnie, wzlatywać stratosferycznie. Choćby potem, po lądowaniu, miało się przeżywać smutek utraconego dzieciństwa zaklętego już w odległą baśń (zob. Czas i Małgosia).
Sny, zwidzenia, fenomeny z zasady nieciągłe i płynne, modeluje poeta nadzwyczaj sprawnie. Nadane formy pasują im jak ulał: jednym – krótkie prozy, nazwane czasami wierszami; innym – małe narracje, których świat przedstawiony ujęto w finezyjny nawias (***, „Był piątek…”) albo też po imażystowsku zmetaforyzowane opisy ( piękny Konik morski), względnie zwięzły epigram (Fado).
Zdrodowski zaprezentował się jako wytrawny parodysta, który rys komiczny potrafi nadać tak medialnym przekazom (Z telewizji śniadaniowej) jak odczytaniom Rimbauda i Villona.
Co bohaterowi jego książki daje postawa ironicznego dystansu? Prawdopodobnie poczucie bezpieczeństwa płynące z możliwości szybkiego reagowania na zasadzki zastawione na naszej jawie, w naszych snach.
Tyle widać na jawie. We śnie – jeszcze więcej. Zwłaszcza w snach strumiennych, ruchliwych. Bo jaki pożytek ze snów ociężałych lub zgoła zastygłych? Więc nieco sfatygowany bohater osuwa się w sen, w kolejny sen, dotąd niesłychany (proza: ***, „taki pęd powietrza…”), który lęki pomieszał z fascynacjami, kiedy „śniły się ślady zębów na szyi i sen w księgarni się śnił, gwiazda z piernika się śniła i słońce się śniło, i pył.” (***, „Taki strumień znaków…”).
Napięcie rośnie, gdy przychodzi Nadia o znaczącym nazwisku Onejros. Sama lub w towarzystwie melancholijnej Françoise. Wydaje się figurą cierpienia „z posępnym życiorysem w strzępach i we krwi” (Nadia Onejros. Jej zjawy) albo zabłąkaną zmorą, co się gubi „o świcie lub w śmiechu”, na poły groźną, na poły frapującą. Natomiast wiersz Do snu ma pełne prawo kojarzyć się ze znaną fraszką Jana Kochanowskiego o tym samym tytule. Jeśli to trop właściwy, należy zauważyć, że w polemiczną wiedzie stronę. Podczas, gdy u Kochanowskiego sen uczył umierać człowieka, u Zdrodowskiego – uczy żyć nadrealnie, wzlatywać stratosferycznie. Choćby potem, po lądowaniu, miało się przeżywać smutek utraconego dzieciństwa zaklętego już w odległą baśń (zob. Czas i Małgosia).
Sny, zwidzenia, fenomeny z zasady nieciągłe i płynne, modeluje poeta nadzwyczaj sprawnie. Nadane formy pasują im jak ulał: jednym – krótkie prozy, nazwane czasami wierszami; innym – małe narracje, których świat przedstawiony ujęto w finezyjny nawias (***, „Był piątek…”) albo też po imażystowsku zmetaforyzowane opisy ( piękny Konik morski), względnie zwięzły epigram (Fado).
Zdrodowski zaprezentował się jako wytrawny parodysta, który rys komiczny potrafi nadać tak medialnym przekazom (Z telewizji śniadaniowej) jak odczytaniom Rimbauda i Villona.
Co bohaterowi jego książki daje postawa ironicznego dystansu? Prawdopodobnie poczucie bezpieczeństwa płynące z możliwości szybkiego reagowania na zasadzki zastawione na naszej jawie, w naszych snach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz