Poprzedni
tom Pauliny Korzeniewskiej (Usta Vivien
Leigh, 2011), pozwalał się czytać między innymi jako zapis wchodzenia
podmiotki w kobiecość. Tematem głównym swego drugiego tomu uczyniła Korzeniewska
model męskości tak dalece, że. mężczyzna wypowiada się tu jako podmiot
większości wierszy. Świadoma siebie kobieta chciałaby teraz mieć u boku godnego
jej towarzysza. Problem stary jak świat i jak literatura. (Ongiś dowcipnie rozwiązał
go Boy pointą humorystycznego poemaciku o Stefanii.) Wszak wymagający ponownego
przemyślenia, zwłaszcza na tle teorii genderowych.
Zatem najpierw metodycznie i
empirycznie ugruntowana diagnoza. Solidnie oparta o rejestrację męskich wyznań naznaczonych
egotyzmem, umiłowaniem wygody. Ten symptom niedojrzałości uważa poetka za
grzech główny synów Adama. Jednakże już na samym początku stwierdza, że po
części wynika on z matczynej nadopiekuńczości (por. wyjście ze strefy komfortu obrośniętej wewnątrz chwastami),
aczkolwiek daleka pozostaje od w jego usprawiedliwiania. Bo droga i bolesna to
wygoda. Taka konstatacja stanowi dopiero preludium rozmaitych rozczarowań. Mężczyzna
przedstawia w tym tomie kliniczny obraz niepozbierania. Jego istnienie
podtrzymuje i wzmacnia na dobrą sprawę tylko interakcja z żeńskim „ty”, do
czego przyznaje się otwarcie, acz bez cienia wstydu, w wierszu nie jestem rezolutnym trzydziestolatkiem.
Wygląda na to, że łatwiej go zaprogramować niźli wyedukować (por. tarantino). Nawet starannie zaprogramowany
wymaga stałego nadzoru; chwila nieuwagi i traci emocjonalną stabilność (troll frankensteina). Podobnie mizernie
prezentuje się od strony intelektualnej, wygłaszając dosyć zdziwione sądy w
kwestii feminizmu (miałem już tego nie
robić) lub – o zgrozo – słabo rozeznaje się w zagadnieniu parzystości
damskiej bielizny (muszę to z siebie
wyrzucić). Za to nałogowo formułuje poglądy, których arogancja idzie w
zawody z ignorancją („za noc, za trzy,
choć nie dziś”). Wizerunek ten, mocno przerysowany, wpędza mnie w konfuzję,
i każe zapytać, ile w nim bezpośredniego doświadczenia, a na ile stanowi on odbicie
złośliwych stereotypów czy projekcji. Czynnikiem rozstrzygającym wydaje się tu
język, bezbłędnie podsłuchany, sprawnie przetworzony kod samczego dyskursu. Ta
parafraza demaskuje , odsłania, wyostrza, mało subtelny sposób myślenia. Pomimo
wątpliwości, które budzi we mnie zbyt uproszczona, kreska męskiego wizerunku,
zaryzykowałbym przypuszczenie, że sposób budowania lirycznej akcji rozpisanej
na monologi i epizody, prowadzi do skonstruowania modelu bazującego raczej na
doświadczeniach niż ilustrującego założoną z góry tezę. Że jest on
karykaturalny, przez co dyskusyjny, bynajmniej mnie to nie oburza. Bliższy
feminizmowi byłby może wiersz do bardzo
martwej anne sexton, trawestujący baśń o Czerwonym Kapturku, gdzie główna
bohaterka pada ofiarą męskiej niecnoty. – Ale i on zachował samodzielność za
sprawą oryginalnego pomysłu na osadzenie opowiadanej historyjki w
korporacyjnych realiach.
Teksty nie tworzące ściśle motywu przewodniego zbioru, pozostają z nim w związku, jeśli nie tematycznym, to przynajmniej stylistycznym. Warto na nie osobno zwrócić uwagę, bo znajdują się wśród nich wiersze bez wątpienia mocne – jak oniryczny broadway show. Przedstawicielom płci brzydszej lektura tomiku Pauliny Korzeniewskiej samopoczucia pewnie nie poprawi. Lecz umiejętność przyjmowania krytyki (niechby nawet niesprawiedliwej), należy również do cech prawdziwego mężczyzny.
Warsztatowa wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".
P.S. Po dzisiejszej notce robię przerwę wakacyjną. Do zobaczenia, do poczytania na początku września. (pwL)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz