Płyn
Lugola można czytać jak kontynuację o dekadę wcześniejszych Laboratoriów. Stwierdzenie takie wydaje
się uzasadnione zwłaszcza wtedy, kiedy weźmiemy pod uwagę, prócz poetyki,
postawę lirycznego „ja”, które zdane na łaskę i niełaskę rozkiełznanej wyobraźni
znalazło się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Tyle, że początkowo dość
trudno odróżnić, co jest jeszcze łaską, a co już jej przeciwieństwem. Bo nawet
poddany torturom (zob. Wyluzowałem. Nie
cykam się), mogącym się tu kojarzyć z Kolonią
karną Kafki, podmiot wypowiada się retorycznie a frenetycznie. Raczej
trudno byłoby zaliczyć go do małomównych. Chyba jeszcze większym okrucieństwem
niż fizyczne udręczenia, byłby dlań nakazanie mu znoszenia trapiących go myśli
i doznań w milczeniu lub oznajmianie o nich w sposób powściągliwy. Targają nim
uczucia skrajne. Nie powinno to może dziwić, jeśli założymy, że poezja ta stanowi
rodzaj osobnego układu nerwowego, obnażonego elektryzowanego chaotycznymi bodźcami
wewnętrznymi (przykładowo: „Motyl pulsujący w skroni – On jeszcze pulsuje. /
Dlatego dzisiaj będziemy nazywać go Pulsarem” – z wiersza Pijany motyl) oraz wrażeniami zewnętrznymi. Układają się one często
w zupełnie niesłychane konfiguracje (por. np. Dworzec mieszkalny, Wrocław). A gdy mnożą się nad miarę, wówczas
zachodzi zjawisko podwojenia lirycznej persony. Bo samowtór łatwiej jej się
zmierzyć z materią języka bardziej tu chyba oporną niźli płynna materia świata.
Przepływ i ruch tej ostatniej obrabia, modeluje, jej świadomość. Mebluje ją,
może nawet zagraca. Podmiot tych po barokowemu rozwijanych wyznań wydaje się
dręczony przez horror vacui, którą
koniecznie chciałby zapełnić choćby strzępem spostrzeżenia albo bełkotem
pijaczka. Niepokoje, nękające imaginację, nie umieją, nie mogą się to skrystalizować
w określony kształt; werbalizowanie
odczuć służy pewnie ich krótkotrwałej konserwacji – bo i takie działanie, prócz
toksycznego, ma płyn Lugola (czarnobylskie skojarzenia nie pomogą nam tutaj w
lekturze). Taką rwaną, z trudem powściąganą dykcję, stosuje poeta także po to, aby wyartykułować bunt przeciwko własnemu
położeniu egzystencjalnemu i metafizycznemu. Wynika on z dojmującego poczucia
skazania na ciągłe percypowanie przypadkowych wizji i słuchanie głosów, które
można tylko zarejestrować. Od czasu do czasu, jak gdyby poszukując dla swych
wierszy literackiego kontekstu stara się poeta o patronat Apollinaire’a, przywołując postać Lou. Ale wciąż
najdotkliwiej dręczy go samotność przeżywana po odrzuceniu transcendencji, niezdolnej
zaradzić jego cierpieniom (por. wiersz tytułowy). Zapomniał jednak ów homo patiens, że również natura rzeczy
niewidzialnych nie znosi próżni, zatem miejsce po bóstwie anektują głosy, co od
złego pochodzą i zamieniają wiersze w zapisy pokuszeń i zwodzeń. Ich sprawca – „papież
błyskawic” – objawi się na końcu, w
ostatnim wersie całego tomu (LCFR). Tak
infernalny finał nastraja mało optymistyczne. Ale jednocześnie nasuwa
przypuszczenie, że światopoglądowo ale i pod względem poetyki bliższy niż
autorowi Kaligramów jest Gabryel Romanowi Honetowi, mówiącemu z
kart zbiorku Synu pójdziesz do piekła (1996). Czytelnikowi zaś
przypomina, że w pewnych określonych przypadkach lektura ma wiele wspólnego z
rozeznawaniem duchów.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
-
Ptaki wędrowne. Almanach Nr 1. Polskiego Stowarzyszenia Haiku ./ Migratory birds. Alamanac No.1 of He Polish Haiku Association Wyd...
-
Rdzeniem poezji Bogumiły Salmonowicz było i jest życie O samym zasię życiu z jej nowego tomu dowiadujemy się przede wszystkim tego, ż...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz