sobota, 17 czerwca 2017

Juliusz Gabryel, Płyn Lugola, K.I.T. Stowarzyszenie Żywych Poetów/ MBP im. Księcia Ludwika I, Brzeg 2016

Płyn Lugola można czytać jak kontynuację o dekadę wcześniejszych Laboratoriów. Stwierdzenie takie wydaje się uzasadnione zwłaszcza wtedy, kiedy weźmiemy pod uwagę, prócz poetyki, postawę lirycznego „ja”, które zdane na łaskę i niełaskę rozkiełznanej wyobraźni znalazło się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Tyle, że początkowo dość trudno odróżnić, co jest jeszcze łaską, a co już jej przeciwieństwem. Bo nawet poddany torturom (zob. Wyluzowałem. Nie cykam się), mogącym się tu kojarzyć z Kolonią karną Kafki, podmiot wypowiada się retorycznie a frenetycznie. Raczej trudno byłoby zaliczyć go do małomównych. Chyba jeszcze większym okrucieństwem niż fizyczne udręczenia, byłby dlań nakazanie mu znoszenia trapiących go myśli i doznań w milczeniu lub oznajmianie o nich w sposób powściągliwy. Targają nim uczucia skrajne. Nie powinno to może dziwić, jeśli założymy, że poezja ta stanowi rodzaj osobnego układu nerwowego, obnażonego elektryzowanego chaotycznymi bodźcami wewnętrznymi (przykładowo: „Motyl pulsujący w skroni – On jeszcze pulsuje. / Dlatego dzisiaj będziemy nazywać go Pulsarem” – z wiersza Pijany motyl) oraz wrażeniami zewnętrznymi. Układają się one często w zupełnie niesłychane konfiguracje (por. np. Dworzec mieszkalny, Wrocław). A gdy mnożą się nad miarę, wówczas zachodzi zjawisko podwojenia lirycznej persony. Bo samowtór łatwiej jej się zmierzyć z materią języka bardziej tu chyba oporną niźli płynna materia świata. Przepływ i ruch tej ostatniej obrabia, modeluje, jej świadomość. Mebluje ją, może nawet zagraca. Podmiot tych po barokowemu rozwijanych wyznań wydaje się dręczony przez horror vacui, którą koniecznie chciałby zapełnić choćby strzępem spostrzeżenia albo bełkotem pijaczka. Niepokoje, nękające imaginację, nie umieją, nie mogą się to skrystalizować  w określony kształt; werbalizowanie odczuć służy pewnie ich krótkotrwałej konserwacji – bo i takie działanie, prócz toksycznego, ma płyn Lugola (czarnobylskie skojarzenia nie pomogą nam tutaj w lekturze). Taką rwaną, z trudem powściąganą dykcję, stosuje poeta także po to,  aby wyartykułować bunt przeciwko własnemu położeniu egzystencjalnemu i metafizycznemu. Wynika on z dojmującego poczucia skazania na ciągłe percypowanie przypadkowych wizji i słuchanie głosów, które można tylko zarejestrować. Od czasu do czasu, jak gdyby poszukując dla swych wierszy literackiego kontekstu stara się poeta o patronat Apollinaire’a,  przywołując postać Lou. Ale wciąż najdotkliwiej dręczy go samotność przeżywana po odrzuceniu transcendencji, niezdolnej zaradzić jego cierpieniom (por. wiersz tytułowy). Zapomniał jednak ów homo patiens, że również natura rzeczy niewidzialnych nie znosi próżni, zatem miejsce po bóstwie anektują głosy, co od złego pochodzą i zamieniają wiersze w zapisy pokuszeń i zwodzeń. Ich sprawca – „papież błyskawic” – objawi się na końcu, w ostatnim wersie całego tomu (LCFR). Tak infernalny finał nastraja mało optymistyczne. Ale jednocześnie nasuwa przypuszczenie, że światopoglądowo ale i pod względem poetyki bliższy niż autorowi Kaligramów  jest Gabryel Romanowi Honetowi, mówiącemu z kart zbiorku Synu pójdziesz do piekła (1996). Czytelnikowi zaś przypomina, że w pewnych określonych przypadkach lektura ma wiele wspólnego z rozeznawaniem duchów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz