Wiersze dorosłe. Wiersze dla dorosłych.
Obcesowe i bezceremonialne. Zmysłowe i cielesne. Tak celne, że zupełnie nie
rażą w nich nawet feminizujące zajawki. Po lekturze takich właśnie debiutów ma
się poczucie, że prawo do tworzenia poezji konfesyjnej należałoby w pierwszym
rzędzie przyznać poetkom oraz poetom odpowiednio dojrzałym. Chodzi mi tu
oczywiście o dojrzałość życiową, mierzoną doświadczeniami oraz akceptacją lub
sprzeciwem wobec okoliczności w których znalazło się liryczne „ja”.
U
Renaty Iwaniec na plan pierwszy wysuwa się sprzeciw. Zaledwie otworzymy jej
zbiorek, a już czytamy: „nie lubię bajek z białą panną w obsadzie/ nie pasuję
do romantycznych opowieści” (na ścianie).
Przez całą książkę robi wszystko, aby ten pogląd uzasadnić. Podmiotkę popycha
do tego własne, silnie rozbudzone poczucie osobności połączone z nieumiejętnością
dopasowania się do społecznej roli wzorcowej matki czy kochanki. Liryczna
persona nie odrzuca ich bynajmniej, ale gdy w nie wchodzi, zawsze poddaje swoje
w nich funkcjonowanie wielostronnej, bezwzględnej często refleksji. Przypomina
nam ona, że a szczególnie przeżywanie miłości i śmierci, nie są bynajmniej
zjawiskami całkowicie monolitycznymi, integralnymi. Takie zostały dane
bohaterce tych wierszy – dalekiej od ideału. Jednym z kluczowych pojęciem dla
całego zbioru jest dorastanie. Najbardziej spektakularny jego rodzaj wiąże się
z relacją matczyno-córczyną. Dojrzewanie ma tu wymiar wspólnotowy, przy czym
dorastają nie tyle osoby, ile właśnie relacja między nimi. Bynajmniej nie
bezboleśnie. Nawet samo miano matki budzi w niej opór wynikły z poczucia
niedojrzałości (na imię ma Lena), nie
tyle nawet do aktualnych obowiązków ile do procesu dorastania potomstwa (zob. pomyślałam o tobie i o kolejnym wierszu),
do bolesnego przechodzenia poprzez lęk, dotkliwość, a nawet obrzydliwość,
adolescencji (jakie będzie dorastanie).
Zajmowało nas dotąd dzieciństwo szczęśliwe, zdrowe. Poezja debiutantki umie
wstrząsająco pokazać jego rozpaczliwą, upodloną nieuleczalną chorobą stronę.
Gdy przejdziemy się Aleją Dzieci Polskich
zrozumiemy, dlaczego skandal niewinnego cierpienia, prowokuje liryczne „ja” do
zbuntowanych wyznań na granicy bluźnierstwa.
Z wątkiem rodzicielskim spotyka się w
tym debiucie temat umierania, ubywania. Umieranie przedwczesne a powolne, z
początku nawet niepostrzeżone, bo rozłożone na dekady (trzynaście jesieni i zim nie wróży zapomnienia), zostało tu
przeciwstawione kilku rodzajom śmierci na raz – tak tej fizycznej (tylko w lecie można o zimnych), jak i
śmierci uczuć, śmierci miłości i śmierci z miłości, okrywającej osieroconą
kochankę, dozgonną żałobą, które to stwierdzenie w kontekście całego tomu,
gdzie dość często pobrzmiewa pesymizm, wcale nie wygląda tylko na efektowną
retoryczną figurę.
Można by sądzić, że wszystkie te
doświadczenia wygasiły w podmiotce tego zbioru wszelką tęsknotę za czułością,
za budowaniem trwałych związków z męskim „ty”. Bynajmniej. Tyle, że teraz, choć
niekoniecznie wierzy w ideał wiecznej miłości (por. że za dziesięć lat) sam związek postrzega jako przedsięwzięcie
dla długodystansowców odpornych na porażki czy komplikacje, gotowych stanąć na wysokości dnia. Spoglądamy na tych
dwoje z nadzieją, że im się uda. Bo debiut udał się Renacie Iwaniec bezdyskusyjnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz