Claude Lévi-Strauss przewraca
się w grobie. Niepokój ogarnia miłośników politycznej poprawności, gdy
Wróblewski zaczyna eksploatować najbardziej stereotypowe wyobrażenia krajów zamorskich
zwanych również egzotycznymi. Zresztą już sam tytuł brzmi dwuznacznie – bo i
niby kto/co miałoby pragnąć kogo/czego? W wierszach Wróblewskiego, globalną
wioskę zastąpiło globalne blokowisko (neszynal
dżeografik), zamieszkałe przez ludzi tivi-lizowanych
(już za ten neologizm należy się poecie szczery szacun), przyjmujących
telewizyjny światopogląd oraz język, którym przedstawiciel blokowiskowego
plemienia będzie się zwracał do całej, mniej rozgarniętej cywilizacyjnie reszty
ludzkości (zob. itinerariusz obłąkańczy).
Zgoła nic go nie łączy z dystyngowanym panem Foggiem, ni z mrocznym panem
Kurtzem. Stasia Tarkowskiego przypomina jedynie z daleka. Lecz tak naprawdę to
jeno turysta nastawiony na konsumowanie egzotyki (hipoterapia). Powierzchowne wrażenia, obiegowe imaginacje obraca poeta
i nagina tak długo, aż ukażą swoje
drugie, zwykle groteskowe oblicze; poczytajmy tylko: „czegewarzą przekupki/ po
straganach// poniedziałek kastro/ wtorek kastro środa/ kastro czwartek/ kuba
libre” kuba) albo: „koala zakangurza//
mam globus na antypodach” (aborygenizacja).
Zresztą jeśli na moment odwrócić wzrok od ekranu, rychło się okaże, że po
egzotykę nie trzeba jeździć daleko. Czasem wystarczy się wsłuchać w wieść
gminną i jej śladem przemierzyć „kraj piastów i piesków” (szanuj zieleń) oraz całkiem już swojskich wietnamskich budek z
kurczakiem gong bao, gdzie chłopcy z
placu/ żywią y bronią, dalecy krewni dobrych dzikich. Wyczucia niezwykłości
uczył się Wróblewski u Mirona Białoszewskiego. Wyćwiczył je w konfrontacji z
wielkimi: Herbertem, Miłoszem, ba, z samym Dantem i Pascalem. Ostro przyprawił
je ironią – i tak zbrojny wyruszył przeciw dyskursowi skolonizowanemu przez
anglicyzmy. Niektóre fonetycznie zaanektował i zmusił by służyły jego wierszom (mensyndżynebotyl). Służą bez sprzeciwu. Także po tym znać, że
Wróblewski to już poeta, co się zowie.
sobota, 27 grudnia 2014
niedziela, 21 grudnia 2014
Stanisław Sierko, To czekanie ma sens. Wiersze adwentowe i gwiazdkowe, Bernardinum Peplin 2014
Mówiąc o swoim adwentowym czuwaniu i gwiazdkowej radości podmiot wierszy Sierki przypatruje się powszedniej biedzie, wysłuchuje skarg,
mniej albo bardziej lapidarnie utrwala koleje ludzkich losów. Wypada nam
także zmierzyć się ze smutkiem bliźnich pełnych goryczy, opuszczonych czy (to teraz modne słowo) wykluczonych.
Odbijają się tutaj echem dylematy, nawet
kontrowersje współczesności (zob. szczególnie wiersz Sit venia verbo). Nic
wszakże dziwnego – wstępujemy w czas wydzielony z szeregu zwyczajnych dni,
niosąc ze sobą wszystko, czym żyjemy i na co cierpimy. Ci zaś, u którym
wędrujemy: Zbawiciel i Jego Matka, zdają się dzielić z nami owe trudy i
znoje. Właśnie w ten sposób realizuje się tajemnica Emanuela –
Boga-z-Nami. Nie tylko przed tysiącleciami. Lecz dzisiaj. Na wieki. Wokoło tej
tajemnicy osnuwają się prywatne zwyczaje i zbiorowe rytuały oczekiwania. Cały
repertuar gestów zwróconych ku dobru, dobro uobecniających. Przepojonych silnym wzruszeniem, czego tym wierszom za złe mieć nie wypada. Wszak wiara w dobro równoważy tu dostrzegane
przez poetyckie „ja” symptomy duchowej pustki, konflikty, niezgodę. Zbawca zaś przychodzi i do tych, co oczekują
go w skupieniu, jak i do tych, co zabłąkani na manowcach źle się mają.
W świetle tej prawdy drugi (po debiutanckich „Zakruszkach”, 1997) zbiorek Sierki, można postrzegać nie tylko w kategoriach poezji okolicznościowej, okazjonalnej. A że po chłodnych fioletach Adwentu, Boże Narodzenie mieni się kolorami, pachnie i smakuje? Tak się godzi w urodziny Mesjasza Pana!
W świetle tej prawdy drugi (po debiutanckich „Zakruszkach”, 1997) zbiorek Sierki, można postrzegać nie tylko w kategoriach poezji okolicznościowej, okazjonalnej. A że po chłodnych fioletach Adwentu, Boże Narodzenie mieni się kolorami, pachnie i smakuje? Tak się godzi w urodziny Mesjasza Pana!
sobota, 13 grudnia 2014
Mariusz Jagiełło, człowiek z brudnopisu, Fundacja Duży Format, Warszawa 2014.
Debiut Mariusza Jagiełły czytało mi się z
początku dość mozolnie. Perswadowałem sobie, że
trzeba dać mu szansę. Że nie należy
pochopnie osądzać lirycznego „ja” tej poezji. Pozwolić mu wyjść ze stadium
szkicu, projektu. Poczekać, aż dojrzeje. Pierwszy sygnał, że niebawem się tego doczekam, dała poetyka. Nieskomplikowana może, acz przejrzysta. Wszystko inne zjawiło mi się niejako
w ślad za nią. Forma przekonała mnie skuteczniej niż artykułowane tu z początku
tęsknoty za poezją mocną; taką, co nie da zaczerpnąć tchu, bije po oczach,
trafia w szczękę, powala swym przesłaniem (Przesłanie
powinno być). „Jak powala, skoro nie
powala?” – zastanawiałem się, studiując zbiorek po raz czwarty. Jakże mają nas nokautować wynurzenia osobnika, który
zrazu wydaje się uważać swoje nieukształtowanie za atut czy cnotę? Co masz nam do powiedzenia chłopcze
trzydziestoletni, co sam wyznajesz :„chcę być człowiekiem/ z pierwszych stron
brudnopisu” (wiersz tytułowy), a jeszcze wcześniej powiadasz „jestem kandydatem
na pacjenta/ oddziału patologii dojrzewania” (nominacja)? Czy to kokieteria? Może raczej – i tu zaczęło mi się
cokolwiek wyjaśniać — monologi kogoś, kto kiepsko wypada w roli „normalsa”,
określanej przez społeczne standardy. Bynajmniej ich nie lekceważy. Buntuje się
przeciwko nim raczej umiarkowanie. Rad byłby może pokojowo się ze światem
ułożyć. Lecz już wie, że tenże, choć twardo egzekwuje swoje wymogi, sam waha
się pomiędzy faktycznością ulicznych scen (bystro przez poetę podpatrzonych
choćby w wierszu stacja metra centrum)
a fikcją gazetowych dyskursów (zob. wiersz Odpromiennik
osobisty). Od razu zauważa, że wszystkie te przekazy starają się go
uformować, lub raczej – sformatować na wymiar idealnego zasobu ludzkiego
zmuszonego do „wysiłku/ zgodnego z kodeksem pracy” (Nocami nie żałuję Moritza Erhardta). Wpierw próbuje uciekać w
ekscesy (Lubię gołe cycki), w auto-mitologie (Nic
mi o tym nie wiadomo), albo we wspomnienia młodości (zob. Palcem po albumie). Na koniec dochodzi do całkiem słusznego wniosku,
że są sprawy, które nie mając redakcji brulionowej, każą się przeżywać w wersji ostatecznej z całym swoim ciężarem i ostrością.
Należy do nich miłość. Także ta burzliwa, skażona brakiem empatii (Kiedy znikasz) lub chadzająca własnymi drogami, daleko od
stereotypowych wyobrażeń (por. W Pradze podzielimy się obietnicą).
Jeszcze silniejszy impuls skłaniający go ku dojrzałości , daje mu
rodzicielstwo, ojcostwo, podporządkowanie się woli potomstwa, co ledwie ujrzało
świat, a już ustanawia własne zasady. Ba, odbiera nawet lirycznemu „ja” prawo
wypowiedzi; przywłaszcza sobie jego
głos, jak w wierszu Nina postanawia się ujawnić. A to dopiero początek procesu
wychowania dorosłego przez dziecko, uświadamiającego nie tylko cały zakres
powinności, ale i konieczność ciągłego rozwoju, zmagań z ułomnością lub choćby
jej dostrzegania. Proces ten zapewne nie pozostanie bez poetyckich następstw.
Bo teksty, pisane z ojcowskich doświadczeń, pokazują, że refleksyjność
zrównoważona z (niechby nawet ironiczną) konfesyjnością może dawać rezultat znakomity.
Czy powalający? Teraz to już naprawdę sprawa zdecydowanie drugoplanowa.
Warsztatowa wersja tekstu większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".
sobota, 6 grudnia 2014
Łucja Dudzińska, Membrana. Cyrkulacje, Zaułek Wydawniczy "Pomyłka", Szczecin 2014.
Tytułową metaforę membrany można
rozumieć dwojako. Kojarzy się ona z fizjologią słyszenia, z mechanizmem
przenoszenia drgań akustycznych w głąb ośrodków słuchu. Równorzędnie należałoby
również przywołać zjawisko osmozy, selektywnego przenikania substancji w głąb
komórki przez półprzepuszczalną błonę. Niezależnie od tego, który z uczonych
kontekstów przywołalibyśmy w sukurs, powinniśmy zauważyć, że istnieje
tutaj napięcie pomiędzy tym, co
wewnętrzne, a tym, co zewnętrzne i przez „pomiędzy” przebiega najczulszy nerw
tej poezji. Rzeczywistość zewnętrzna jawi się jej jako kłębek albo zlepek różnorodnych
sygnałów: dworcowych komunikatów, odgłosów ulicznych, strzępów muzyki, dalekich
westchnień. Wszystko prześwituje, dociera, przenika przez zasłony zmysłów,
skóry, kto wie – może przez serce, które niczym wyspecjalizowane studio albo
laboratorium musi teraz filtrować strumień dysonansów. Opornych zwłaszcza wtedy, kiedy świadomość próbuje je
włączyć w nieco bardziej przejrzyste struktury poznawcze. Próby ich oswojenia,
kształtowania kończą się często iskrzeniami na styku, ryzykownymi wyładowaniami
energii. Mieszają się masy, przenikają gesty, aż
po/ spięcie na styku. Refleks.
Błysk. Moment/ odsłania rewers, bliznę po macierzyństwie. („Cyrkulacje.
Przebudzenie”).
fragment posłowia
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
Osiemnastowieczna, stojąca w miejscu wcześniejszego dworu, siedziba niegrodowych starostów mirachowskich, miała szczęście do gospodarzy,...
-
Dopiero późnym wieczorem przeczytałem porannego esemesa od AF. Zmarł Andrzej K. Waśkiewicz. Znałem go dobre dwie dekady i coraz bardziej s...