Kto wątpi w to, że poezja jest ryzykownym zachowaniem słownym,
niech sięgnie po trzeci (tak, już trzeci) tom wierszy Agnieszki Mirahiny.
Uprzedzam jednak od razu, ze jego lektura często bywa jazdą po bandzie, do tego
całkowicie bez trzymanki. Kto chciałby takiej frajdy użyć, musi z miejsca
zaakceptować zasadę: „nie ma ryzyka// nie będzie języka” (hi-fi wi-fi). Język! Język! On tu rządzi i przesuwa na plan dalszy
nawet liryczne „ja”. W pewnym momencie zamarzył mi się nawet odbiór tych
wierszy w żywym wykonaniu, akcentującym przebogatą, dowcipną instrumentację poszczególnych tekstów –
kalambury, homonimy, synonimy, rytmy i rymy wydobywane garściami z zasobów
polszczyzny. Poetka z nimi tańcuje. Pląsa w takt skojarzeń i przesłyszeń. Zmysłowo,
nieomal orgiastycznie. Recytuje swój „refren widmowy” i nie wiadomo, gdzie
kończy się „retoryka pisma” a zaczyna „erotyka mowy” (shell), przyjazna tym wszystkim, którzy odnajdą w sobie dość
namiętności i zapłoną nią bez reszty.
Odzwierciedlanie
rzeczywistości pozajęzykowej albo poważniejsza z nią zwada – to zdecydowanie
poniżej ambicji nowych wierszy Mirahiny. Jeżeli coś nazbyt realnego mimo
wszystko trafi w jej pole widzenia, w zasięg jej słyszenia, zostanie
przenicowane szyderczo lub co najmniej prześmiewczo jak w finale wiersza głód 2 („niech przemówią płyty nakręcaj
stereo/ i wykręcaj szmaty jednak
rozebrali// synagogę tłomackiem// a mogli zostawić// jak palmę lub tęczę//
murzynów pedałów// i żydów warszawy”) . Tutaj nie wystarcza już karnawałowe
odwrócenie pojęć i porządków tudzież reguł stosowności. Dopiero monologi
„zaumne” osiągają status poezji par
excellence. Gdyż funkcjonują poza racjonalnością, grają na emocjach lub
asocjacjach wysnutych z emocji (por. dada).
Taki koncept, rzuciwszy uwodzicielski
urok, nie chybia celu.
Moje uwagi o zbiorze poprzednim - Do rozpuku (2010).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz