sobota, 6 maja 2017

Ewa Jarocka, nie ma dobrych ludzi, Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2016.


Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na które naraża się każdy, kto próbuje otwierać wiersz kluczem psychologicznym. Ale czasem taki właśnie sposób odczytania sam się nasuwa lub wręcz narzuca. Zwłaszcza w przypadku poezji, która tak jak u Ewy Jarockiej, pędem zdąża do emocjonalnych skrajności. Jarocka modeluje swój wiersz z tak odpornej materii, że wysoka temperatura uczuć nie robi im najmniejszej szkody. Przeciwnie: wzmacnia go tylko i hartuje.
   Z tekstowych sygnałów rozsianych po całym zbiorze, stopniowo układa się wizerunek lirycznego „ja”: młodej kobiety, mieszkanki dzielnicy, gdzie lepiej nie zapuszczać się po zmroku. Zresztą mrok jest tu stanem permanentnym; nie tylko ten poranno-styczniowy, przez  który podmiotka brnie do pracy po krótkim, rzadko błogim czy krzepiącym, spoczynku (por. zimowy sen). Zmrok objął w posiadanie również mieszkańców tego zakątka postrzeganego przez poetkę jako metafora poronionego świata, gdzie żaden los,  nie ani żadne zakochanie nie chce ułożyć się szczęśliwie. Tak surowy osąd mógłby się zrazu zdawać mocno przesadzony. Lecz kolejne wiersze, chociażby ten, który tomik otwiera („***, mam koleżankę bez zęba...”), że poetka trzyma się blisko rzeczywistości. Jej monologi cechuje bezwzględna przejrzystość. Rozświetla je okrutna jasność i ścisłość. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, kiedy liryczne „ja” prezentuje fragmenty dyskursu, który oprawny w bardziej subtelne sformułowania, byłby dyskursem miłosnym. Ale tutaj – ujawnia przede wszystkim degradację wyobrażeń o intymności (ręka w majtkach). Ubóstwo, moralna bieda naznacza i determinuje losy tych, co w nią beznadziejnie popadli (Z końca). Podmiotka uważa siebie za uczestniczkę tej rzeczywistości, mało estetycznej jak rytuał odzierania ze skóry zająca kłusowniczo upolowanego przez ojca (pasztet władzy ludowej). Oswojenie ze złem nie idzie jednak w parze z odpornością na jego skutki. Poetycka bohaterka charakter ma krnąbrny, temperament konfliktowy, więc dotknięta do żywego przez zło, instynktownie przyjmuje postawę zaczepno-obronną. To jej reakcja na rozpad więzi rodzinnych i atrofię związków pomiędzy pokoleniami; na wygasanie opowieści czy choćby wspomnień łączących domową wspólnotę, gdyż te zmierzają do kresu razem z coraz bardziej niedołężną nestorką rodu (o mało nie przepadło). Podobnie reaguje na matczyne śledztwo w sprawie zaginionego pilniczka (ni ma). Z każdym buntem wydaje się bardziej samotna emocjonalnie i duchowo. Łatwo w zniecierpliwieniu posądzić poetkę o skłonności nihilistyczne, o uleganie pokusie cynizmu. Do tego się chyba nie posuwa. Aczkolwiek z dużą rezerwą traktuje zapewnienia, że zło nie stanowi integralnego składnika człowieczej osobowości (por. źli ludzie). Przeczą temu jej doświadczenia. Od świata oczekuje normalności (świerszcze), choć wie, że ten dawno  wywrócił się na opak i ani odnaleźć, ani pozbierać się nie potrafi.

  Przy lekturze debiutu Jarockiej irytacja miesza się z podziwem, zwłaszcza dla cokolwiek obcesowego, ale naprawdę dobrze ustawionego głosu. W  spore zdumienie wprawił mnie ostatni wiersz zbioru (eureka), gdzie poetka, wykrzyczawszy, co było do wykrzyczenia, a wycedziwszy, to, co domagało się dobitnej artykulacji, odkrywa wartość pokory i najwyraźniej postrzega ją jako cnotę pomocną w rozpoznawaniu prawdy. A może nawet – pozwólmy sobie na taką hipotezę – jako sojuszniczkę w walce z beznadzieją i dojmującym poczuciem krzywdy. Liczę na to, że kolejny tomik zweryfikuje moje domysły. Bo przecież będzie jakaś kontynuacja, prawda?  Po prostu być musi.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz