Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na które naraża się każdy, kto próbuje otwierać wiersz kluczem psychologicznym. Ale czasem taki właśnie sposób odczytania sam się nasuwa lub wręcz narzuca. Zwłaszcza w przypadku poezji, która tak jak u Ewy Jarockiej, pędem zdąża do emocjonalnych skrajności. Jarocka modeluje swój wiersz z tak odpornej materii, że wysoka temperatura uczuć nie robi im najmniejszej szkody. Przeciwnie: wzmacnia go tylko i hartuje.
Z tekstowych sygnałów rozsianych po
całym zbiorze, stopniowo układa się wizerunek lirycznego „ja”: młodej kobiety,
mieszkanki dzielnicy, gdzie lepiej nie zapuszczać się po zmroku. Zresztą mrok jest
tu stanem permanentnym; nie tylko ten poranno-styczniowy, przez który podmiotka brnie do pracy po krótkim,
rzadko błogim czy krzepiącym, spoczynku (por. zimowy sen). Zmrok objął w
posiadanie również mieszkańców tego zakątka postrzeganego przez poetkę jako
metafora poronionego świata, gdzie żaden los, nie ani żadne zakochanie nie chce ułożyć się szczęśliwie.
Tak surowy osąd mógłby się zrazu zdawać mocno przesadzony. Lecz kolejne
wiersze, chociażby ten, który tomik otwiera („***, mam koleżankę bez zęba...”),
że poetka trzyma się blisko rzeczywistości. Jej monologi cechuje bezwzględna
przejrzystość. Rozświetla je okrutna jasność i ścisłość. Dzieje się tak zwłaszcza
wtedy, kiedy liryczne „ja” prezentuje fragmenty dyskursu, który oprawny w
bardziej subtelne sformułowania, byłby dyskursem miłosnym. Ale tutaj – ujawnia
przede wszystkim degradację wyobrażeń o intymności (ręka w majtkach).
Ubóstwo, moralna bieda naznacza i determinuje losy tych, co w nią beznadziejnie
popadli (Z końca). Podmiotka
uważa siebie za uczestniczkę tej rzeczywistości, mało estetycznej jak rytuał
odzierania ze skóry zająca kłusowniczo upolowanego przez ojca (pasztet władzy ludowej). Oswojenie ze złem
nie idzie jednak w parze z odpornością na jego skutki. Poetycka bohaterka
charakter ma krnąbrny, temperament konfliktowy, więc dotknięta do żywego przez
zło, instynktownie przyjmuje postawę zaczepno-obronną. To jej reakcja na rozpad
więzi rodzinnych i atrofię związków pomiędzy pokoleniami; na wygasanie
opowieści czy choćby wspomnień łączących domową wspólnotę, gdyż te zmierzają do
kresu razem z coraz bardziej niedołężną nestorką rodu (o mało nie przepadło). Podobnie reaguje na matczyne śledztwo w
sprawie zaginionego pilniczka (ni ma).
Z każdym buntem wydaje się bardziej samotna emocjonalnie i duchowo. Łatwo w zniecierpliwieniu posądzić poetkę o
skłonności nihilistyczne, o uleganie pokusie cynizmu. Do tego się chyba nie
posuwa. Aczkolwiek z dużą rezerwą traktuje zapewnienia, że zło nie stanowi
integralnego składnika człowieczej osobowości (por. źli ludzie). Przeczą temu jej doświadczenia. Od świata oczekuje
normalności (świerszcze), choć wie,
że ten dawno wywrócił się na opak i ani
odnaleźć, ani pozbierać się nie potrafi.
Przy
lekturze debiutu Jarockiej irytacja miesza się z podziwem, zwłaszcza dla
cokolwiek obcesowego, ale naprawdę dobrze ustawionego głosu. W spore zdumienie wprawił mnie ostatni wiersz
zbioru (eureka), gdzie poetka,
wykrzyczawszy, co było do wykrzyczenia, a wycedziwszy, to, co domagało się
dobitnej artykulacji, odkrywa wartość pokory i najwyraźniej postrzega ją jako
cnotę pomocną w rozpoznawaniu prawdy. A może nawet – pozwólmy sobie na taką
hipotezę – jako sojuszniczkę w walce z beznadzieją i dojmującym poczuciem
krzywdy. Liczę na to, że kolejny tomik zweryfikuje moje domysły. Bo przecież
będzie jakaś kontynuacja, prawda? Po
prostu być musi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz