sobota, 23 grudnia 2017

Sylwester Seweryn Kołodziejczyk, Księga Przysnów, Stowarzyszenie Literackie im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Łódź 2017.


Czytać debiutancki zbiór Kołodziejczyka to tyleż samo co śnić wraz z jego poetyckim „ja” sen fantastyczny, lub błądzić pośród fantazmatów i widm wypływających na powierzchnię z najbardziej tajemnych zakątków podświadomości. Albo, rzadziej, pośród takich, przyniósł jakiś flow czy przypływ fenomenów. Można z nim także prze-śnić sen na półjawie z wirtualnymi, względnie medialnymi okrutnymi widziadłami (zob. Pokój z widokiem na wojnę II. Efekt domina. Opowieść tysiąca i jednej zbrodni). Oferta odrealnienia (się) jest tu więc bogata i, co tu dużo kryć, kusząca. Śnimy więc, śnimy zawzięcie, aż pojawia się pytanie – a może to nie my śnimy, jeno nas śnią obrazy, przedmioty, postacie z majaków? Może właśnie poprzez sny nawiązujemy bardziej złożone relacje psychologiczno-poznawcze niż by się nam zrazu wydawało?  Może właśnie wtedy poznajemy tajemny język lepiej opisujący nasze położenie wśród rzeczy dostępnych czuciu i wierze, niż wszystkie inne języki? Tak potraktowana poezja ma w sobie wiele z rewelacji, nadaje określony, językowy kształt temu, co początkowo nawet bardziej obrazową niźli słowną ma naturę. Zatem aktywnie modeluje, kreuje, nazywa. Z tego zadania wywiązuje się koncertowo. Światoobraz Kołodziejczyka, wysnuty z przysnów, czyli, – nie ociągajmy się dalej z objaśnieniem tytułu – snu i pokrewnych mu form: rojeń,  fantasmagorii, fantomów, miraży wydaje się już na swój sposób kompletny, aczkolwiek niezmiennie płynny, mgławicowy.
         W tej „rzeczywistości rozrzedzonej” łączą swoje siły Eros i Tanatos. (por. Elegia poranna). Do niejednego z pomieszczonych tu wierszy pasowałaby nazwa nekrotyku. Erosowi zdarza się również połączyć z sacrum na genezyjskim tle, zdobnym biblijną stylizacją (zob. List do pięciu kościołów, które są: w Zgierzu, Ustrzykach, Suwałkach, Szczecinku i Wrocławiu. Erotyk eklezjastyczny). Kochanka przyśniona okazuje się kochanką wyśnioną. Jej imię to raz Meredith, innym razem – Marie. Czasem obywa się bez imienia; a czasem, jako odbicie wodzie, wręcz bez istnienia
         Z potoczną rzeczywistością jest poecie tak dalece nie po drodze, że musi ją natychmiast odkształcić, a jej obraz przesycić absurdem i groteską (***, sierpień…). A gdy jeszcze wzmocni je ironią, wówczas potrafi je całkiem skutecznie wykorzystać tworząc narrację o zmaganiach z chorobą własną i innych (zob. Szpital). Jednak zło – gdy łypnie na niego groźnym okiem – budzi w nim (i w czytelniku przy okazji) niekłamany strach (Trzech króli). Sporo w takim poezjowaniu emocjonalnego autentyzmu i ani śladu taniej zgrywy. Podmiot, (neo)romatyczny wizjoner, nigdy nie zniża się tutaj do roli jarmarcznego iluzjonisty.
         Poezja Kołodziejczyka widzeniem stoi. Wszakże wolność marzenia umie poeta całkiem sprawnie zorganizować, a „materiał oniryczny” – przemyślnie ustrukturować. Ani mu w głowie puszczać dyskurs na żywioł. Niekiedy za spoiwo wiersza służy mu nastrój, podobnie oddziałują elementy zalążkowych, choć wyraźnych systemów symbolicznych (symbolika somatyczna, akwatyczna), ewentualnie nakładające się na siebie pola znaczeniowe metafor. Zawołany poeta, a za takiego Kołodziejczyka uważam, potrafi maksymalnie wykorzystać swobodę impresji, ale umie także opanować środkami, które oddaje mu do dyspozycji język. Kiedy zaś chce, zadziwia czytelnika nie tylko bujnością wyobrażeń, lecz także barokowo wybujałą poetyką tytułu, co sam stanowi odrębną prozę poetycką. Przytoczmy go w całości: Krótki wierszowany nieliryczny utwór o miłości, niepokoju, lęku gdy łaszą się do nas stare, wyliniałe bezzębne sny, nieufności do cieni tańczących na pryszczatej ścianie – stygmaty minionego lata; gdy gwiazdy topią się jak wosk gromnic, o niepewności, zbrodni, pięknie otaczającego nas swiata, o mordzie, chorobie psychicznej, którą dostałem wraz z karpiem w foliowej torebce; widziałem – mamlał w pyszczku ostatnie tchnienia jak apap, o samotności,  o tym, że pewnej nocy mogę się nie obudzić, albo obudzę się, a ciebie już nie będzie. Dla wyjaśnienia dodam, że następujący po nim wiersz wraz z lakoniczną dedykacją liczy cztery wersy i siedemnaście słów.
Sylwester S. Kołodziejczyk rad przyznaje się do terminowania u Romana Honeta. Świadczyłyby o tym pewne cechy jego poetyki, najlepiej chyba dostrzegalne w wierszu Dział Promocji i Marketingu; przywołajmy przykładowo taki oto charakterystyczny jego fragment: „Pamiętam sen w którym biegnę po białej łące skrobi, odnajduję/ Kostkę rosołową, z jej złotka uwalniam trochę jesieni/ I cały rok przestępny”. Do czego by pasował? Do Honetowej Alicji (1996)? Nie, to za wcześnie. Do Serca” (2002)? Może. Mógłby się stylistycznie wtopić w Piąte królestwo (2011) jako imitacja prawie doskonała. Prawie, acz nie do końca. Bo, jak się zdaje, wyobraźnia debiutanta jest jakby bardziej odmaterializowana, mniej substancjalna. I pewnie w inną, niespodzianą dla nas, podąży stronę.

Warsztatowa wersja noty przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim „Topos”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz