1.To chyba najbardziej ostry w swoim wyrazie
zbiór wierszy GJF, która, jak wiemy, nigdy ani ze sobą, ani z czytelnikiem
szczególnie się nie certowała. Regułom się nie kłaniała. Z konwenansami na
kompromis nie chadzała. Tak dalece, że trzeba by chyba porzucić daremne próby
dorabiania do jej poezji jakiejkolwiek ideologii. Jest na to zbyt konkretna. Ale
w tym tomie wali już nie po oczach, ale wręcz między oczy.
2. Z życiem poezja Jakubowskiej-Fijałkowskiej
zmagała się od samego początku, a pewnie jeszcze wcześniej – na długo przed książkowym
debiutem (Dożywocie, 1994). Teraz
jednakże staje twarzą w twarz z nowym przeciwnikiem: z czasem, który bierze się
z nią – dosłownie – za kudły (por. Sypią mi
się włosy) Opisana w tym tomie historia mogłaby zaczynać się zdaniem:
„Przychodzi czas do poetki, a poetka, łubudu go słowem ciężkim i obelżywym,
itp.”. Bo tak właśnie kwituje symptomy jego destrukcyjnego działania. Atakuje
go zjadliwą ironią, Reaguje szybko, spontanicznie, celnie. Próżno u niej byłoby
szukać melancholii, co mogłaby przecież towarzyszyć wielu wyznaniom
bezradności, na którą nie mogą zaradzić „skrzyp polny/ szampony trzy w jednym
suplementy diety// odżywki balsamy olejek arganowy// gaje oliwne na włosy” (Sypią mi się włosy). Podmiotka tych
wierszy skóry tanio jednak nie odda. Stawia się starości. Stawianie się ma we
krwi, doskonale wyćwiczone. Zresztą taka nie-pokora okazuje się w jej przypadku
bardzo skuteczną, strategią; trzyma starzenie się, podobnie jak inne demony na
odległość kilku- kilkunastu zapisanych wersów. W ich intensywności, w
skrótowości, kumuluje się cała, do pewnego stopnia chyba skuteczna, energia
przekleństwa czy zaklęcia. Może być, że poetka zdołałaby zakląć także własne
cierpienie cielesne i duchowe, pogromić dręczącego ją złego duch (zob. Ten diabeł ciągle mąci). Innym sposobem
radzenia sobie w tych nieustępliwych opałach, jest ucieczka, konkretniej zaś –
regresja do wcześniejszych przedludzkich, form biologicznych, cofnięcie się do
formy płaza (Matko żabo)
szczęśliwego, bo podległego jedynie obiektywnym prawom natury. Trzeba było aż
tak głębokiej regresji, bowiem, jak wnosimy z wiersza, Iskanie małp, nawet orangutan, po euforii wywołanej pozytywnymi
doznaniami, popada w podobny do człowieczego smutek samotności. Tymczasem tylko
człowiek ustawicznie konfrontuje się z moralnym złem, manifestującym się nie
tylko w spektakularnych tragediach, ale, o wiele częściej – poprzez dojmującą, dziedziczną
bylejakość życia (zob. Też sklejają ci
się rzęsy Wioletto). Trwa w niej nuda, ból, obmierzły miazmat, obrzydliwy
wyziew. Panoszy się na blokowiskach, którym nie pomoże nawet najstaranniejsza
rewitalizacja. Poetka obserwuje je okiem insiderki,
jednej z wielu tutejszych bab współczująco sportretowanych w wierszu Osiedlowy spleen, utrudzonej, ale
zdolnej jeszcze do przeciwstawienia się losowi
Jej liryczne „ja” dokonuje transgresji, eksponując fizjologię i cielesność. Bywa na swój sposób „bezwstydne”, gdy odsłania się np. w lotniskowej toalecie czy podczas zmagań z przypadłościami kobiecej fizjologii (Infekcje intymne (z reklamy TV)). Drastycznie, dosadnie usiłuje ukazać prawdę o upokorzeniu, na jakie skazana została żeńska część ludzkiego rodzaju. (Przypominam: tylko bez ideologizowania tego poglądu!) I gdyby szukać dla jej dyskursu punktu odniesienia, trzeba by chyba stwierdzić, że podmiotka tego (i zapewne nie tylko tego) tomiku więcej ma wspólnego z liryczną personą zbioru Anny Świrszczyńskiej Jestem baba (1972) niż z uduchowioną refleksyjnością Teresy Ferenc, jako autorki zbioru Stara jak świat (2004).
Jej liryczne „ja” dokonuje transgresji, eksponując fizjologię i cielesność. Bywa na swój sposób „bezwstydne”, gdy odsłania się np. w lotniskowej toalecie czy podczas zmagań z przypadłościami kobiecej fizjologii (Infekcje intymne (z reklamy TV)). Drastycznie, dosadnie usiłuje ukazać prawdę o upokorzeniu, na jakie skazana została żeńska część ludzkiego rodzaju. (Przypominam: tylko bez ideologizowania tego poglądu!) I gdyby szukać dla jej dyskursu punktu odniesienia, trzeba by chyba stwierdzić, że podmiotka tego (i zapewne nie tylko tego) tomiku więcej ma wspólnego z liryczną personą zbioru Anny Świrszczyńskiej Jestem baba (1972) niż z uduchowioną refleksyjnością Teresy Ferenc, jako autorki zbioru Stara jak świat (2004).
3. Skupiając się na wątku cielesności,
nie ominiemy powiązania erosa i sacrum.
Relacji skomplikowanej, graniczącej nieomal z bluźnierstwem. Więź religijna ma
tu charakter sensualny, a właściwie seksualny. Rządzi nią na wskroś
przecieleśniony amor profanus skierowany ku bóstwu, które może nosić także imię
Allacha; do takiej hipotezy uprawnia wiersz Bóg
powrócił do miasta z architekturą Istambułu w tle. Tak ryzykowne
wyobrażenia wyostrzają głód uczuć pozostający właściwie leitmotivem poezji autorki zbioru Pan Bóg wyjechał na Florydę.
4. O zmaganiu się z późną dojrzałością
lepiej niż jakiekolwiek wyznania świadczy nieco większa w tym tomie ilość
tekstów przywołujących dzieciństwo i młodość. Zaś bardziej lapidarnej oceny
PRL-u niż ta zamykająca wiersz „Stalinogród (Dokument na Planete + HD) nie potrafiłby sformułować nawet
najbardziej kompetentny politolog.
Liryczną personę Jakubowskiej-Fijałkowskiej straszą widziadła, trapią koszmary, nawiedzają gorączkowe majaki. Że nie dała się im sparaliżować, dowodzi, jak wiele wciąż ma siły, jak wiele egzystencjalnego uporu.
Liryczną personę Jakubowskiej-Fijałkowskiej straszą widziadła, trapią koszmary, nawiedzają gorączkowe majaki. Że nie dała się im sparaliżować, dowodzi, jak wiele wciąż ma siły, jak wiele egzystencjalnego uporu.
Warsztatowa wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".
Zob także moje uwagi o tomie GJF "Czuły nóż" (01.07.2006) w blogu "charakter pisma"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz