Zbiór wyglądający na efekt
zgodnej współpracy autorki i redaktora lub nawet – redaktorów, czy pierwszych
czytelników w liczbie pojedynczej lub mnogiej. Uważna, redakcyjna, krytyczna
lektura wysokogatunkowego „materiału wyjściowego” zaowocowała debiutem
bezspornie udanym, wyróżniającym się na tle innych, podobnych pisanych pod
dyktando nastrojów, a więc po prawdzie – z zastosowaniem dość pospolitej strategii
eksponującej atmosferę przeżyć . Iwona Młodawska-Waterson łowi je całymi
garściami. A może – jest odwrotnie? Może one same przychodzą do niej, one ją
wybierają, ufne w jej wrażliwość, w otwartość zmysłów? Nie odrzucajmy i takiej
hipotezy. Bo czasami mam poczucie, że poetka tylko czeka, aby je zwerbalizować; przykładowo w śródmieściu tuż obok ławki „z
widokiem/ na gigantyczne liście łopianu” (Botaniczny),
na tytułowej podolkuskiej Kruczej Górze , w zimową bezsenną noc (Styczeń); być może właśnie po to bierze
na warsztat przypomnienie z dzieciństwa (Imię
Róży). Sztukę tworzenia wierszy-emocjonalnych ideogramów wyćwiczyła naprawdę
porządnie. Szczęśliwie na tym nie poprzestała. Prawdziwie wzruszające są tutaj
te momenty, gdy zapis asocjacji i wrażeń zaczyna ujawniać egzystencjalną treść,
kiedy przypomina o głębszych wymiarach bycia: zagubionego metafizycznie (por. Niedziela) uświadamiającego sobie własne
położenie pomiędzy dwoma biegunami: miłości i śmierci lub przeżywającego
niemożność uwolnienia się od wzorców, scenariuszy dyktowanych przez naturę (Attenborough). Pod koniec tomu nie mamy
już wątpliwości, że to ona narzuca swoją
fundamentalną dominację, na której nadbudowują się lub ukorzeniają, wytworzone
w świadomości podmiotu bądź zapożyczone z kulturowych narracji struktury mitu (Persefona), baśni (Jack-o’-lantern) lub opowieści przywiezionej z dalekiej,
egzotycznej podróży (Starość).
Historie, w których mówiące „ja” sytuuje się na przecięciu – nie zawsze
oczywistym – różnych porządków lub nie-porządków wywołanych czasem zakłóceniami
międzyosobowej komunikacji (Cisza)
albo brakiem autentyczności (zob. Nowy
nabytek). Bowiem istnienie łączy się tutaj z uwikłaniem w sieć różnorakich
napięć, w złowrogie milczenie zwierciadeł (Lustra)
lub z zanurzeniem w atmosferze ciężkiej przeddeszczowej nudy (Czarny skrypt). Ale chwile, gdy podmiotce
udaje się zawiązać wspólnotę z męskim „ty” niosą ze sobą już coś, co już na
pierwszy rzut oka identyfikujemy jako zdolne ustabilizować chybotliwy
światoobraz (por. Na wszelki wypadek).
W przeciwieństwie od całej gromady poetess debiutantka nie szantażuje
czytelnika czytelnika swoją kobiecością, nawet jeśli uważa ją za trudną (Legenda) definiowaną przez zawody i
utratę (Droga Marianny). Już choćby
za to można ją polubić. Aczkolwiek nie tylko. Warto byłoby także docenić
również jej umiejętność, nieomal fotograficzną, kadrowania obrazu pełnego
niepokojących sugestii : „Amisz/ nie użyje photoshopa/ nie będzie pstrykał/ do
setnego razu/ ale i on/ ma swój dowód/ czarno na białym/ oto najpiękniejsza
kobieta świata/ w czepcu/ z twarzą wykrzywioną/ bólem albo gniewem/ w ciąży/
stojąca przy zlewie (Tak wyglądasz). Chyba
wszystkie wybory stylistyczne debiutantki wydają się skoncentrowane wokoło
ekwiwalencji stanów uczuciowo-wyobraźniowych. Jej mocne, świeże metafory
(przykład: „księżyc/ biała tłusta baba/ wędrująca donikąd” – z wiersza Ofelia) zachowują jeszcze pamięć o swoim
związku z porównaniami w sensie ścisłym (miłość
drażni/ jak muchołówka).
Zbiorek raczej z tych szczuplejszych, zatem jeszcze za wcześnie, by stwierdzić,
że poetka stworzyła rozpoznawalny liryczny idiom. Na niego jeszcze musi
popracować. Lecz naprawdę rzetelnie się stara.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz