Bohater
tomiku Filipa Wyszyńskiego wydaje się bez reszty zaprzątnięty poszukiwaniem
przeżyć i wrażeń. Nie dlatego bynajmniej, by należał do grona ekstatycznych
smakoszy życia. Materię emocjonalną traktuje przede wszystkim jako tworzywo
własnej tożsamości. Start rzeczywiście ma trudny. Całkowicie pozbawiony
kapitału początkowego. Choćby symbolicznego:
w postaci rodzinnych mitów. A tu nic, nic zupełnie. Obecność rodziny
jest tutaj raczej źródłem rozczarowań niż poczucia przynależności. Każdy
kolejny dom, którego właściwie już nie ma, zapełniają postacie odstręczające (jak
dziadkowie z wiersza „Pigularz”) lub kolejno
odchodzące w śmierć. Stąd wiele pomieszczonych tu tekstów wypowiada poczucie osierocenia, opuszczenia , braku (zob. Gdzie żyłem albo jak). Tytułowe skaleczenie, okazuje się trudną do
wyleczenia egzystencjalną, raną.
Co pozostaje? Rozstać się z dzieciństwem i wymyślić siebie. Nie na nowo, ale w ogóle. Stworzyć jakąś tożsamość, choćby bez fundamentu, bez stałego punktu odniesienia. Bez dogmatu, mapy, kompasu pomocnego, by się zorientować w trudnym terenie. Cała wykonana przez poetę „praca serca”, koncentruje się na szeregu rytuałów inicjacyjnych ustanawiających niby-rodzinną wspólnotę, gromadzących krewnych oraz rodzeństwo z przygodnego wyboru, połączonych komunią tanich win lub wódki, gdyż „alkohol […] świetnie zna wnętrza.// Gdyby tak człowiek mógł/znać człowieka” (Zgodność dawcy i biorcy). Droga do siebie prowadzi przez dziwne przyjaźnie (Razem wzięty), obserwację umierania (Wspólna grupa krwi) i fascynacje o (homo-?) erotycznym zabarwieniu.
Mówiące w tych wierszach „ja” stwierdza : „prowadzę życie/ jak śpiący kierowca” (Jadę przez Polskę, więc zmierzam donikąd); w innym miejscu powie: „Prowadzę żywot rośliny” (Alkohol i sklep nocny), ujawniając swoją kondycję outsidera, wiodącego żywot marginalny, nocny, mało określony. Równie mało się skarży, co buntuje przeciw własnemu położeniu. Woli barwnie relacjonować swe przygody, od czasu do czasu zastanawiając czytelnika np. błyskotliwym paradoksem (przykład: „Z muzyką na dźwięki/ się nie wygra” – wiersz: Mój rodzinny doktór). Najzręczniej jednak buduje porównania. Chwilami tak ekspresyjne, że chorobliwie drastyczne.
Dajmy tej, po chłopacku rozwichrzonej, poezji szansę. Zasługuje na nią.
Co pozostaje? Rozstać się z dzieciństwem i wymyślić siebie. Nie na nowo, ale w ogóle. Stworzyć jakąś tożsamość, choćby bez fundamentu, bez stałego punktu odniesienia. Bez dogmatu, mapy, kompasu pomocnego, by się zorientować w trudnym terenie. Cała wykonana przez poetę „praca serca”, koncentruje się na szeregu rytuałów inicjacyjnych ustanawiających niby-rodzinną wspólnotę, gromadzących krewnych oraz rodzeństwo z przygodnego wyboru, połączonych komunią tanich win lub wódki, gdyż „alkohol […] świetnie zna wnętrza.// Gdyby tak człowiek mógł/znać człowieka” (Zgodność dawcy i biorcy). Droga do siebie prowadzi przez dziwne przyjaźnie (Razem wzięty), obserwację umierania (Wspólna grupa krwi) i fascynacje o (homo-?) erotycznym zabarwieniu.
Mówiące w tych wierszach „ja” stwierdza : „prowadzę życie/ jak śpiący kierowca” (Jadę przez Polskę, więc zmierzam donikąd); w innym miejscu powie: „Prowadzę żywot rośliny” (Alkohol i sklep nocny), ujawniając swoją kondycję outsidera, wiodącego żywot marginalny, nocny, mało określony. Równie mało się skarży, co buntuje przeciw własnemu położeniu. Woli barwnie relacjonować swe przygody, od czasu do czasu zastanawiając czytelnika np. błyskotliwym paradoksem (przykład: „Z muzyką na dźwięki/ się nie wygra” – wiersz: Mój rodzinny doktór). Najzręczniej jednak buduje porównania. Chwilami tak ekspresyjne, że chorobliwie drastyczne.
Dajmy tej, po chłopacku rozwichrzonej, poezji szansę. Zasługuje na nią.
Fragment większej całości przeznaczonej do druku w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz