Poetyckie monologi Kacpra Płusy umieszczają swoich czytelników na skraju rzeczywistości, w nadwrażliwym świetle majaku lub snu. Mówią do siebie; konkretniej: do najbardziej obcej części „ja”, ryzykownie prowadzącej życie wewnętrzne na własny rachunek. Niekiedy część ta ginie w jakiejś katastrofie lub wypadku, by sposobem przeczącym wszelkiemu doświadczeniu lub rozsądkowi, podnieść się i dalej hulać na swobodzie (wiersz: Denat – autoportret). Takie „ja” jest towarzyszem wiernym, acz ogromnie trudnym w obcowaniu. Nieobliczalnym. Liczyć na niego niepodobna. Bo, na przykład, kto wie, po czyjej stronie stanie podczas konfliktu toczącego się w człowieku, podczas cichej, acz ustawicznej konfrontacji świadomości z realnością (por. pokój z widokiem na wojnę). Ta druga wydaje się przymuszać poetę, by grał va banque i forte. Jej brzydota potrafi być zuchwała i zaciekła niczym zwierzę w zimowym lesie. Zresztą powie poeta: „jesteśmy podobni do zwierząt jak dwie krople śliny/ słabi podajemy sobie niczym dłonie, racice lub łapy” (wścieklizna). To jeden z nielicznych tutaj sygnałów świadczących o zamiarach wykroczenia podmiotu poza siebie; próba odrzucenia wsobnego dyskursu, powściągnięcia egotyzmu. Podmiot tych wierszy na ogół wydaje się zagubiony pośród natłoku natrętnych obrazów, które musi ułożyć w jakiś nadrealny pasjans. Zebrać, poukładać rozprzężone fenomeny, co chcą się wydostać na zewnątrz. Obrazy o bliżej nieznanym składzie „jak wina fermentują w ciemni, przetworzone, skruszone w hologram. nocą rozrastają się na skórze skwerów w domy/i latarnie – cięcia i stany zapalne” (tren dla żarówek stuwatowych). A kiedy już na dobre się ujawnią, będzie za późno. Opanują nas, skolonizują. Narzucą własny, sposób widzenia pejzażu prowincji (polska b) albo scenek miejskich (antrakt). Nie odpuszczą nawet wtedy gdy intuicja autora wymodeluje je po prozatorsku. Także wtedy zmuszą nas do słuchania swej wewnętrznej muzyki (por. Bezwersie, II).
Pod wysokim ciśnieniem uformował się tu przekaz mający wiele cech mowy „zaumnej”, pozarozumowej, ustanawiającej samoswoją logikę niespodzianek i zagadek. Język, który potrafi się przejęzyczać tak efektownie, jak okrutnie (wiersz: instant). Cóż, trafiliśmy przecież na jakiś skraj, dotarliśmy do ekstremum. Cóż zobaczymy, spojrzawszy poza krawędź? Strach pomyśleć!
Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz