1. „…ale czy Paryżem musi być mój pępek świata?” –
pyta narrator całkiem drobnych oraz troszeczkę
dłuższych próz Andrzeja Grzyba chwaląc sobie zadomowienie w obszarowo dość szczupłej,
acz pod wieloma innymi względami bogatej, przestrzeni Kociewia Leśnego. Tutaj
ma swoją ojczyznę. Bynajmniej nie „małą”. W sam raz. Mieści ona wszystko, co
potrzebne do spełnionego, niespiesznego życia. Myliłby się jednak ten, kto na
tej podstawie zaliczyłby twórczość autora Niecodziennika
pomorskiego do modnej niegdyś prozy
„korzennej”. Jej bohaterowie nie szukają swoich korzeni. Nie muszą. Dobrze je
znają. Historię, która w tych okolicach chadzała często drogami odmiennymi niż
w innych regionach kraju, pisarz taktuje jak oczywistą materię narracji; poniekąd
jako należną część spuścizny po przodkach osiadłych w swym zakątku z dawna lub
nawet od czasów niepamiętnych. Do
świadomości opowiadającego tutaj „ja” fakt znalezienia własnego miejsca dociera
w momencie dlań bardzo szczególnym, pewnej szpitalnej nocy. Zaraz zostaje
przełożony na język liczb. „Moje miejsce na Ziemi – czytamy w prozie tytułowej – to półkorytarz
z pokojami od numeru czterysta osiemnaście do numeru czterysta czterdzieści
jeden. Leżę w izolatce oznaczonej numerem czterysta dwadzieścia. Tyle
zobaczyłem, kiedy wczoraj wieziono mnie na tomograf komputerowy”. Liczby
wyprowadzają bohatera ze szpitalnej ciasnoty dalej – do miasta S. (Starogard
Gdański?) i miasteczka C. (Czarna Woda?). Wspierają dążenie narracji do obiektywizmu.
Bowiem proza Grzyba konkretem stoi. Szuka tego, co sprawdzalne, komunikowalne. Traktuje je jako punkt wyjścia
zabiegów kreacyjnych. Bez konkretu, ani rusz. Choćby nie wiem co. Taki
charakter zachowuje nawet wtedy, kiedy
narracja wychyli się w stronę metafory czy alegorii (Okno na drogę).
2. Kociewska,
borowa ostoja przynależy do Północy, krainy zaczynającej się w dorzeczu Brdy i
Wdy, kończącej się hen, na Nordkappie. Tutaj najważniejszą pora roku wydaje się
jesień. Aby ją poznać, należy wejść w bliski kontakt z naturą, dziwić się jej i
zauważyć, że ona także dziwuje się
człowiekowi (zob. okno na podwórze).
Należy ją przewędrować pieszo. Albo przepłynąć kajakiem. Po drodze zaś wszystko
trzeba skrupulatnie zapamiętywać. Sporo zatem w tej książce partii opisowych, czy
wręcz osobnych tekstów przypominających pejzażowe szkice kreślone zawsze w taki
sposób, iż wiadomo, że za jednym opisanym porankiem stoją takich poranków
dziesiątki; poranków bliźniaczych, streszczonych w ten szczególny, tak
prawdziwy, że wart opisania. Pomorska natura pozostaje nader
gościnna tak dla żywych: wędrowców i filozofujących łazików; jak dla umarłych. Tych
drugich przygarnia cierpliwie, nie pytając kto zacz i za czyją sprawę wojował:
„O, widzisz ten kopczyk brzozowym krzyżem? Niektórzy mówią, że tu pogrzebano
żołnierza napoleońskiego, inni mówią, ze leży tu eden z partyzantów Yorka, są
też tacy, którzy twierdzą, że to dezerter z Wehrmachtu, jeden z tych, co nie
chciał wrócić z urlopu na front
wschodni, jeszcze inni, ze leży tu
sołdat sowiecki zastrzelony przez enkawudzistę za gwałt na Polce. Wojny
pomieszane, żołnierze, wojny, tylko śmierć prawdziwa.” - powiada jeden z bohaterów opowiadania przetartym szlakiem.
Narrator tych tekstów unika metropolii. Jedyny wyjątek robi dla Gdańska. Uczynił go tłem magiczno-teatralnej relacji ze spotkania autorskiego (poeta czyta wiersz o barbarzyńcach) oraz opowiadania o jednym dniu życia Mola, postaci na wskroś niewyjątkowej. Przywołał potem nadmotławską legendę ze szczęśliwie zakończonym wątkiem miłosnym (gdańskie miłowanie). Odbył krótki spacer alejkami oliwskiego ogrodu. Prędko nacieszywszy się miejską wycieczką, powraca do swego matecznika.
Narrator tych tekstów unika metropolii. Jedyny wyjątek robi dla Gdańska. Uczynił go tłem magiczno-teatralnej relacji ze spotkania autorskiego (poeta czyta wiersz o barbarzyńcach) oraz opowiadania o jednym dniu życia Mola, postaci na wskroś niewyjątkowej. Przywołał potem nadmotławską legendę ze szczęśliwie zakończonym wątkiem miłosnym (gdańskie miłowanie). Odbył krótki spacer alejkami oliwskiego ogrodu. Prędko nacieszywszy się miejską wycieczką, powraca do swego matecznika.
3. Jak gdyby się
obawiał, że pod jego nieobecność coś lub ktoś zniknie z jego partykularza, albo
popadnie w zapomnienie któraś z tutejszych wartości stanowiących jego fundament.
Bez obaw. Wszystkie pozostały na swoim miejscu: punktualność nakazująca
pilnować czasu, praktycyzm skłaniający ojca narratora, żeby sprawdził, czy „w
zastoinie nie ostał się jakiś szczupak albo węgorz, a gdyby tak było, złapałby
te ryby do wora i zabrał” (spacer).
Oraz szacunek dla starszych, którzy, jak babcia Marianna potrafili śpiewaniem
godzinek przeprowadzić dom przez „marznące deszcze, śnieżyce i mrozy” (porzucone początki) lub jak blisko
stuletnia pani Władysława, świadek radykalnej przemian świata, wbrew którym
ocalał zapach jabłek bardziej nawet trwały niźli jabłoń, co je rodziła. Prócz
cnót zdarzają się tu i niecnoty, wręcz zbrodnie. Absurdalne, niezrozumiałe
zarówno dla postronnych świadków jak dla samych sprawców. Niektóre stanęły już
przed trybunałem historii (sąd najwyższy)
inne – oczekują na wyrok (zabić
pentliczka). Zauważymy tu też ludzi zmarginalizowanych, zabłąkanych na
bezdroża losu (z biletu parkingowego).
Wchodząc pomiędzy nich, oddalamy się od mitu lokalnej idylli tak chętnie eksploatowanego
przez prozę nostalgiczną.
4. „Otwieram oczy.
Tworzę opowieść. Opowiadam sobie (…) Może jutro, może kiedyś opowiem ją temu,
kogo spotkam.” – mówi narrator, przedkładający naoczność ponad czystą
imaginację. wiekowej pani Władysławy, że całego życia opowiedzieć niepodobna (podróż w niepamięć). Poprzestaje przeto
na fragmencie, w którym może się skupić całe aktualne doświadczenie. Na
poniechanym (chwilowo?) początku albo na wrażeniu tak jeszcze świeżym, że nosi
w sobie ledwie zapowiedź wielu innych momentów, cudownych, dramatycznych,
zamyślonych. Dlatego trzeba je zanotować możliwie dokładnie, aż do momentu,
kiedy wyczerpie się zapas konkretów, względnie intuicji. Potem może trzeba
będzie zostawić całość w formie zalążkowego mikrogramu (nie bez powodu w roli
motta do tej książki występuje wyimek z miniatur Roberta Walsera), który
potencjalnie może się rozwinąć w nowe opowiadanie, esej, felieton, anegdotę,
ironiczną humoreskę. Lecz na razie wiele z tych zapisków jest tym czym jest i
dobrze im z tym. Czytelnik również nie powinien narzekać.
Warsztatowa wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz