piątek, 17 maja 2013

Justyna Fruzińska: Jest czarna, Biblioteka Arterii, Łódź 2012.


 Trzeci zbiorek Justyny Fruzińskiej robi wrażenie bardziej introwertycznego niż oba poprzednie. Przy czym wyraźnie widać, że jej monologi biegną tutaj kręto pomiędzy kulturowymi paradygmatami Zachodu i Wschodu. Mówiący podmiot próbuje ogarnąć istotę własnego świato-odczuwania oraz jaźni. Chwilami jednak bardziej niźli o poznawaniu świata należałoby mówić o jego ponownym konstruowaniu. Poprzedza je krytyka myślenia pojęciowego, opartego o definicje,  które – jak można wyczytać z wiersza Terminal – mogą się okazać nader awaryjnymi wehikułami znaczeń. Poetka za każdym razem od początku zaczyna kształtować materię świato-widzenia pod dyktando przygodnej inspiracji. Budulca nagromadziła sporo, pozbierawszy go po różnych religiach. Wątki buddyjskie przeplotła z judaizmem, Stary Testament posklejała z wierzeniami hinduistów. Nowe Przymierze spróbowała pogodzić z ideologią dzieci-kwiatów. Zmajstrowała religijność barwną, acz surową (zob. ***, „W Rama słychać płacz, Rachel odmawia przyjęcia pocieszenia…” ) daleką od wszelkich pokrzepień. Można wręcz zaryzykować hipotezę, że za najbardziej prawdziwą uważa ją poetka właśnie w tym pierwotnym, groźnym  kształcie. Zdarzenie-się Bóstwa nie wydobywa z sytuacji elementarnego braku. Czyli: nie zbawia. Co albo kogo miałoby zbawić? Skąd miałoby wyprowadzić swoje zbawienie, na jakich miałoby oprzeć je podstawach, jeżeli świat, przechowujący w sobie pamięć poprzednich wcieleń i rozproszenia na atomy,  to koan: jedno wielkie, zakleszczone w paradoksach, pytanie rozmijające się z każdą potencjalną  odpowiedzią? W jakim języku mogłoby głosić swoje zbawienie, skoro zabrakło już tak ciała (por. otwarcie), jak słowa. A tym bardziej ucha, do którego słowo mogłoby się odezwać (***, „szukam go w cudzych słowach…”). Absolutność zaś absolutu stała się co najmniej dyskusyjna, gdyż „wszystko jest jednym. nawet Macierzyński/ i studentki polonistyki/ które nie rozumieją wierszy Macierzyńskiego” (Brahman). 
  Bohaterka wierszy Fruzińskiej, poddana zasadzie samsary,  istnieje jedynie w locie spadających liści, w drżeniu godzin, w nieustannych przesunięciach punktów emocjonalnego oparcia (por. Chów wsobny), w pogoni za ukochanym, w próbach dotrzymania mu kroku. Przemija z każdą chwilą miłości, zwłaszcza tej, co właśnie dobiegła końca („***, porządkuję rzeczy…”). W porównaniu z tekstami wypełniającymi zbiór poprzedni (Erotyki na różne tematy, 2010), wiersze traktujące o uczuciach pomiędzy Dwojgiem wydają się bardziej uspokojone. Teraz ich repertuar wzbogaca melancholia spodziewanej starości (por. Dom, dziecko, drzewo). W takich momentach, pomimo wszelkich starań o oświecenie, trudno konsekwentnie zachować postawę niewzruszonego zen.
Reasumując: można czytać ten tom jako medytację nad rozchodzeniem się ogólnych pojęć z jednostkowym doświadczeniem oraz z następstwami podstawowych wyborów światopoglądowych. Bo do nich należy przecież zgoda na egzystowanie bez ostatecznych celów (zob. seria o sensie życia). Raczej nie przekonuje mnie wniosek dotyczący koloru skóry i płci Boga. Wypada jednak przyznać, że  w wierszu finalnym i zarazem tytułowym został czytelnikowi sprzedany wcale efektownie.        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz