Trzeci
zbiorek Justyny Fruzińskiej robi wrażenie bardziej introwertycznego niż oba
poprzednie. Przy czym wyraźnie widać, że jej monologi biegną tutaj kręto pomiędzy
kulturowymi paradygmatami Zachodu i Wschodu. Mówiący podmiot próbuje ogarnąć
istotę własnego świato-odczuwania oraz jaźni. Chwilami jednak bardziej niźli o
poznawaniu świata należałoby mówić o jego ponownym konstruowaniu. Poprzedza je
krytyka myślenia pojęciowego, opartego o definicje, które – jak można wyczytać z wiersza Terminal – mogą się okazać nader
awaryjnymi wehikułami znaczeń. Poetka za każdym razem od początku zaczyna
kształtować materię świato-widzenia pod dyktando przygodnej inspiracji. Budulca
nagromadziła sporo, pozbierawszy go po różnych religiach. Wątki buddyjskie
przeplotła z judaizmem, Stary Testament
posklejała z wierzeniami hinduistów. Nowe Przymierze spróbowała pogodzić z
ideologią dzieci-kwiatów. Zmajstrowała religijność barwną, acz surową (zob. ***,
„W Rama słychać płacz, Rachel odmawia przyjęcia pocieszenia…” ) daleką od
wszelkich pokrzepień. Można wręcz zaryzykować hipotezę, że za najbardziej
prawdziwą uważa ją poetka właśnie w tym pierwotnym, groźnym kształcie. Zdarzenie-się Bóstwa nie wydobywa
z sytuacji elementarnego braku. Czyli: nie zbawia. Co albo kogo miałoby zbawić?
Skąd miałoby wyprowadzić swoje zbawienie, na jakich miałoby oprzeć je podstawach,
jeżeli świat, przechowujący w sobie pamięć poprzednich wcieleń i rozproszenia
na atomy, to koan: jedno wielkie, zakleszczone w paradoksach, pytanie rozmijające
się z każdą potencjalną odpowiedzią? W
jakim języku mogłoby głosić swoje zbawienie, skoro zabrakło już tak ciała (por.
otwarcie), jak słowa. A tym bardziej
ucha, do którego słowo mogłoby się odezwać (***, „szukam go w cudzych
słowach…”). Absolutność zaś absolutu stała się co najmniej dyskusyjna, gdyż
„wszystko jest jednym. nawet Macierzyński/ i studentki polonistyki/ które nie
rozumieją wierszy Macierzyńskiego” (Brahman).
Bohaterka wierszy Fruzińskiej, poddana
zasadzie samsary, istnieje jedynie w locie spadających liści, w
drżeniu godzin, w nieustannych przesunięciach punktów emocjonalnego oparcia
(por. Chów wsobny), w pogoni za
ukochanym, w próbach dotrzymania mu kroku. Przemija z każdą chwilą miłości,
zwłaszcza tej, co właśnie dobiegła końca („***, porządkuję rzeczy…”). W
porównaniu z tekstami wypełniającymi zbiór poprzedni (Erotyki na różne tematy, 2010), wiersze traktujące o uczuciach
pomiędzy Dwojgiem wydają się bardziej uspokojone. Teraz ich repertuar wzbogaca
melancholia spodziewanej starości (por. Dom,
dziecko, drzewo). W takich momentach, pomimo wszelkich starań o oświecenie,
trudno konsekwentnie zachować postawę niewzruszonego zen.
Reasumując: można czytać ten tom jako medytację nad rozchodzeniem się ogólnych pojęć z jednostkowym doświadczeniem oraz z następstwami podstawowych wyborów światopoglądowych. Bo do nich należy przecież zgoda na egzystowanie bez ostatecznych celów (zob. seria o sensie życia). Raczej nie przekonuje mnie wniosek dotyczący koloru skóry i płci Boga. Wypada jednak przyznać, że w wierszu finalnym i zarazem tytułowym został czytelnikowi sprzedany wcale efektownie.
Reasumując: można czytać ten tom jako medytację nad rozchodzeniem się ogólnych pojęć z jednostkowym doświadczeniem oraz z następstwami podstawowych wyborów światopoglądowych. Bo do nich należy przecież zgoda na egzystowanie bez ostatecznych celów (zob. seria o sensie życia). Raczej nie przekonuje mnie wniosek dotyczący koloru skóry i płci Boga. Wypada jednak przyznać, że w wierszu finalnym i zarazem tytułowym został czytelnikowi sprzedany wcale efektownie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz