Irytują
mnie, drażnią wiersze Tomasza Bąka. Nie tyle może ekscentryczną stylistyką, ile
swym hałaśliwym podprogowym przekazem. Z wielkim trudem szukałem do nich
jakiegoś poręcznego klucza, stabilnego kontekstu ich odczytania. Po długim
namyśle znalazłem: poezja sowizdrzalska. Jej bohater mieni się hipsterem? Toż
to typowy sowizdrzał. No dobrze, zgódźmy się jeszcze, że anarchista zabłąkany
wśród miejskich legend, klubowych scen (Krostka)
i cyberdemonów (Wentyl). Bełkocą w
nim one, bulgocą, ględzą. A on przycina ich komunikaty, sampluje, miksuje
bity. Potem puszcza je w obieg. Kiedy znajdą się w obiegu, biegną tak, że
trudno za nimi nadążyć. Gonię jednak, gonię wiersze-króliczki. Od ich ścigania
ani chybi dostanę zadyszki. O ile mnie przedtem nie ogłuszą.
Poezja Bąka ma ambicję trzymania się blisko potocznego życia. Fascynuje ją to, co banalne jak barierka przed sklepem Biedronki (por. wiersz Brukowiec) lub blokowisko (Klip); co marginalne nawet wobec najbardziej liberalnych norm. Ale dlaczego w ogóle mówimy o normach? Przecież anarchia dawno wygrała tutaj starcie z hierarchią. W przestrzeni, gdzie wszystko zostało już zakwestionowane, zdekonstruowane (może już zdestruowane?), jakikolwiek światopogląd przegrał walkę z Babilonem. Mowę zaś na powrót zamknięto w wieży Babel. Przesycone, przeciążone ironią słowa tworzą antyjęzyk, żonglujący oderwanymi pojęciami lub zrywający międzyludzkie więzi (Call.etc.; &). Nie stoi za nimi żaden porządek. Nakręca je energia chaosu. Dominuje tutaj szyderstwo przechodzące w cyniczny pesymizm. Rodzi on podejrzenia, że poeta wyraźnie nadużywa przysługującego psotnikom-figlarzom, prawa do szargania świętości albo bezkarnej obrazy dobrego smaku (por. Opluty strikes back).
Czy naprawdę nic nie broni debiutu Tomasza Bąka? Ależ tak! Dowcipna zwięzłość niektórych sformułowań (jaki pan, taki chłam) oraz manifestacje przeczuć eschatologicznych. Wówczas, o dziwo, poetycki monolog nabiera jednolitości. Inną mocną stroną tego tomu pozostają zręczne parodie medialnych komentarzy (Oran-yeah!). Właśnie te teksty sugerują, że pojawił się debiutant ostro najeżony, acz z potencjałem. Namawiałbym go tylko, aby zrezygnował z prób udowadniania czytelnikowi, że Nie ma takiej bajki, której nie dałoby się przerobić na porno.
Poezja Bąka ma ambicję trzymania się blisko potocznego życia. Fascynuje ją to, co banalne jak barierka przed sklepem Biedronki (por. wiersz Brukowiec) lub blokowisko (Klip); co marginalne nawet wobec najbardziej liberalnych norm. Ale dlaczego w ogóle mówimy o normach? Przecież anarchia dawno wygrała tutaj starcie z hierarchią. W przestrzeni, gdzie wszystko zostało już zakwestionowane, zdekonstruowane (może już zdestruowane?), jakikolwiek światopogląd przegrał walkę z Babilonem. Mowę zaś na powrót zamknięto w wieży Babel. Przesycone, przeciążone ironią słowa tworzą antyjęzyk, żonglujący oderwanymi pojęciami lub zrywający międzyludzkie więzi (Call.etc.; &). Nie stoi za nimi żaden porządek. Nakręca je energia chaosu. Dominuje tutaj szyderstwo przechodzące w cyniczny pesymizm. Rodzi on podejrzenia, że poeta wyraźnie nadużywa przysługującego psotnikom-figlarzom, prawa do szargania świętości albo bezkarnej obrazy dobrego smaku (por. Opluty strikes back).
Czy naprawdę nic nie broni debiutu Tomasza Bąka? Ależ tak! Dowcipna zwięzłość niektórych sformułowań (jaki pan, taki chłam) oraz manifestacje przeczuć eschatologicznych. Wówczas, o dziwo, poetycki monolog nabiera jednolitości. Inną mocną stroną tego tomu pozostają zręczne parodie medialnych komentarzy (Oran-yeah!). Właśnie te teksty sugerują, że pojawił się debiutant ostro najeżony, acz z potencjałem. Namawiałbym go tylko, aby zrezygnował z prób udowadniania czytelnikowi, że Nie ma takiej bajki, której nie dałoby się przerobić na porno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz