Bohater szóstego tomu poezji Zbigniewa Milewskiego wyruszył w przestrzeń zamiejską. Może trafniej byłoby stwierdzić, że raczej
do niej powrócił jak gdyby z wielkomiejskiej emigracji. Z naturą rozumie się od
pierwszego słowa niby ze starą przyjaźnią, co nie rdzewieje. Nawet wtedy, gdy oboje milczą. Milczą zresztą rzadko, bo przecież
tyle tu się dzieje: i pory roku (Odwilż),
i pozimowa melancholia drzew (Powrót do
sadu jak smutek.), i przemijanie będące bardziej pełnym majestatu odchodzeniem
w czas zaprzeszły (Skowronek) niźli
nerwowym znikaniem z życia. Dzieje się kobiecy rozkwit dziewczyny (Zaskoczeni pełnią). Bujnie rozrasta się
miłosny zielnik. W tym krajobrazie, bynajmniej nie idyllicznym, jak przekonuje
nas wiersz Konina, poeta odnajduje poeta swoje źródła. Jego droga
zaprowadziła go do miejsc, gdzie w starych domach mieszka ocalała odwieczność,
wciąż możliwa, przybliżana kiedyś przez babkę Władysławę, wskazująca bohaterowi
jego przeznaczenie do nieśmiertelności (Landszaft
za szkłem). Przedtem ta sama babka wprowadza go również w sacrum: baśniowe, przeżywane
ekstatycznie. O tym ostatnim wtajemniczeniu; powie poeta: byłem jak radosny szaleniec/ który nie wie, czy Pan mój i Bóg mój// i
dobrą nowiną łamie się z drugimi (Odwiedzałem z babcią świątynie). Małe miasteczko, sąsiadujące z
tymi cudami jawi się tutaj jako przestrzeń osobna, jakby powstała po to, aby
znajdowały w niej swoje lokalne realizacje biblijne czy mitologiczne
scenariusze (por. hi hi), albo snuły
się prowincjonalne legendy (W mitenkach). Zaś ci, którym nie wystarczają atrakcje
sobotniej dyskoteki, mogą sobie zafundować happening graniczący z rekonstrukcją
historyczną (Nie stać nas na Egipt!).
Nic zatem dziwnego, że po spotkaniu ze światem tak oswojonym metropolia może nabrać rysów katastrofalnych: pustoszy ją wiatr i ulotność; chociaż przy odrobinie szczęścia jakaś Genesis może o pół kroku wyprzedzić Apokalipsę (zob. W butach z Arkadii).
Polubiłem nowe wiersze Milewskiego: powściągliwe, oszczędne, stabilne formalnie. Że niemodne, mało awangardowe? Furda mody! O poezję idzie. Tej zaś mamy tu pod dostatkiem. Nawet jeśli to tylko tytułowe pozostałości po obfitym żniwie.
Nic zatem dziwnego, że po spotkaniu ze światem tak oswojonym metropolia może nabrać rysów katastrofalnych: pustoszy ją wiatr i ulotność; chociaż przy odrobinie szczęścia jakaś Genesis może o pół kroku wyprzedzić Apokalipsę (zob. W butach z Arkadii).
Polubiłem nowe wiersze Milewskiego: powściągliwe, oszczędne, stabilne formalnie. Że niemodne, mało awangardowe? Furda mody! O poezję idzie. Tej zaś mamy tu pod dostatkiem. Nawet jeśli to tylko tytułowe pozostałości po obfitym żniwie.
Skrócona wersja noty przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz