Zbiór
pośmiertny Henryka Słysza (1947–2009) wydany staraniem córki i jego przyjaciół:
Wojciecha Banacha oraz Jarosława Jakubowskiego, którzy pieczołowicie zajęli się
jego spuścizną. Tematyka, a zwłaszcza sposób widzenia natury,
uzasadniałaby hipotezę o jej pokrewieństwach z poezją Mieczysława Czechowicza. Stylistykę
taką przefiltrował Słysz przez zawadiackość „kaskaderów literatury”. Tyle, że
zamiast nieustannej wędrówki, wolał życie osiadłe, wierne swojemu miejscu na
ziemi, dalekiemu od miasta. Tu miał swój dom, herbatę, papierosy, piwo, rodzinę
ukochaną (zob. wiersz Hospicjum),
dziecko – całe złoto świata –, przyjaźnie, miłości. Miał również mnóstwo
krajobrazów suto rozkwitających za oknem strzeżonych przez stracha na wróble z wiersza otwierającego cały tom.
Pomyślałby kto: spokój w partykularzu! Lecz prowincjonalność bynajmniej nie oznacza zastoju. Bo przecież się tu dzieje tyle, że by zdać z tego sprawę, trzeba, niezależnie od pory roku, rozporządzać sporym zasobem czasowników. Na coś się dopiero zanosi, coś się już rozgrywa: „szron się capierzy”, „zapachy żywic tężeją/ w grudy”; potem „robi się dębnie”; wcześniej jeszcze: „pszczoły /monstrualny stradivarius / pociemniał organami”. Nic zatem dziwnego, że ogarnia nas tu poczucie zanurzenia w baśniowym bogactwie, o którym próżno gdzie indziej marzyć. Sprzyja ono przeżywaniu miłości, opowiadanemu tyleż subtelnie co ekspresyjnie (***, „to nasze lasy – mówisz – niebopienna cerkiew…”).
Kiedy przychodziło poecie dotykać rzeczy ostatecznych, wówczas w zadziwiający sposób potrafił połączyć powagę z czułością (por. Smucień na dzień Zaduszny). Smucił się starannie, konfesyjnie. Przez rozpętlone chwile przybywają wówczas ci, których po wiek wieków usynowił wiejski cmentarz. Nie na śmierć usynowił, ale na życie, cichsze jeszcze niż codzienność outsidera mówiącego tu do nas raz impresyjną miniaturą, raz prawie-poematem składanym z pojedynczych lirycznych całostek
Takiej konsekwencji tworzenia, takie wierności istnienia, od Henryka Słysza, uczcie się, młodzi poeci!
Pomyślałby kto: spokój w partykularzu! Lecz prowincjonalność bynajmniej nie oznacza zastoju. Bo przecież się tu dzieje tyle, że by zdać z tego sprawę, trzeba, niezależnie od pory roku, rozporządzać sporym zasobem czasowników. Na coś się dopiero zanosi, coś się już rozgrywa: „szron się capierzy”, „zapachy żywic tężeją/ w grudy”; potem „robi się dębnie”; wcześniej jeszcze: „pszczoły /monstrualny stradivarius / pociemniał organami”. Nic zatem dziwnego, że ogarnia nas tu poczucie zanurzenia w baśniowym bogactwie, o którym próżno gdzie indziej marzyć. Sprzyja ono przeżywaniu miłości, opowiadanemu tyleż subtelnie co ekspresyjnie (***, „to nasze lasy – mówisz – niebopienna cerkiew…”).
Kiedy przychodziło poecie dotykać rzeczy ostatecznych, wówczas w zadziwiający sposób potrafił połączyć powagę z czułością (por. Smucień na dzień Zaduszny). Smucił się starannie, konfesyjnie. Przez rozpętlone chwile przybywają wówczas ci, których po wiek wieków usynowił wiejski cmentarz. Nie na śmierć usynowił, ale na życie, cichsze jeszcze niż codzienność outsidera mówiącego tu do nas raz impresyjną miniaturą, raz prawie-poematem składanym z pojedynczych lirycznych całostek
Takiej konsekwencji tworzenia, takie wierności istnienia, od Henryka Słysza, uczcie się, młodzi poeci!
Fragmenty omówienia przeznaczonego do druku w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz