Nie
trzeba nawet zaglądać do biogramu na ostatniej stronie okładki debiutanckiego
tomiku Mosera, żeby zauważyć, że napisał go autor dorosły. Przez dorosłość
powinniśmy przede wszystkim rozumieć sumę rozczarowań i rozgoryczeń stających
się udziałem poetyckiego bohatera. Pomimo popisowej lekkości wyobraźni, z jaką
początkowo wprowadza czytelnika w tajniki prawie spontanicznego procesu
twórczego (por. prozo-wiersz Ichtys),
albo prób nakreślenia alternatywnych projektów życiorysu (Oda do Kaczora Donalda)
jego wiek męski jawi się jako wiek klęski. Może dlatego, że nie umiał dotąd
podjąć żadnej z ważnych dla mężczyzny życiowych ról. Teraz role, pozostawione
samym sobie, źle odegrane, dokuczliwie w nim jątrzą: „parę razy próbowałem być
dobrym ojcem/ ale lepiej wychodziło mi bycie denerwującym/ synem” – przyznaje
się w wierszu Ropień. Jego wspomnienia nie chcą zgasnąć, ni się uspokoić.
Zwłaszcza, że tkwi w nim poczucie życiowej degradacji, coraz to niższego
upadania (Redukcja). Bez pewności, że
nie spadnie jeszcze niżej, w gorsze poniżenie, gdyż, jak sam powie: „jest we
mnie ktoś jeszcze/ czeka na swoją kolej” (tamże). Jak gdyby złożyło się nań
wiele losów. Jednako zawodnych, odbijających w sobie zło tego świata, obecne
również w dziejach, obierające dla siebie coraz to nowe scenografie, ostatnio
afgańsko-iracką (por. Finezyjna partyjka
z majorem Zawadzkim). Wydrążona, chochołowa postać, odzywa się wydrążonym
głosem, jawnie potwierdza całkowitą utratę podmiotowości: „nie ja żyję życie,
tylko ono mnie;/ codziennie od nowa rozlewa mnie jak bimber/ do wyszczerbionych
szklanek.// bo wybór jest luksusem, na
który/ mnie nie stać; czas, miejsce, konflikt/ zostały mi dane. po takim rozdaniu/ łatwiej rysować ciszę
lecącym pociskiem/ niż kuć szczerozłote sentencje na prawidle/ z mumii kota i
jaskółczych gniazd.” (Elegia o eks).
Położenie to sromotne. Właściwie beznadziejne. Również duchowo. Myliłby się
jednak, kto mniemałby, że nic dla poety świętego. Przeciwnie: pogubił się już w
natłoku przejawów sacrum. Cierpi na
ich nadmiar. Opowiedzieć się za którymś oznaczałoby, jego zdaniem, zdradzić własny
duchowy uniwersalizm, wyrzec się innych, równie jego zdaniem atrakcyjnych. Praktykuje
więc swoisty panteizm. Podniosłym językiem ekstazy deklaruje wiarę w
prze-duchowienie rzeczywistości, za sprawą bezosobowej energii tylko
prowizorycznie przybierającej postaci kolejnych historycznych bóstw (Sutra falujących traw). W imię własnej,
osobniczej religii zdystansował się od chrześcijaństwa. Szkoda tylko, że swoją
rezerwę uzasadnia argumentami powszechnie wykorzystywanymi przez publicystów, w
zestawie mniej więcej znanym: prałat Jankowski, śmierć filozofki Hypatii, stosy
czarownic „plus tysiąc gwałtów w dublińskiej/ diecezji” (por. 33 wersy). No nie! Od osobowości metafizycznie
wrażliwej, dobrze zorientowanej we własnych emocjach należy oczekiwać bardziej
oryginalnej obrony własnych herezji. Lecz to bodaj jedyny słabszy punkt tomiku,
którego autor naprawdę barwnie posługuje się egzotyką latynoską (Casa del Mar), kanadyjską (Bernikle), hipisowską (Huragan). Łączy konwencje gangsterskiego
kryminału, melodramatu, obrazka z życia ludu miejskiego i reminiscencji towarzyskich.
Całość zamyka ekologiczną baśnią (O czym
szumią fale). Poeta dołożył starań, abyśmy do końca trwali w poczuciu
dziwności, które rad nam funduje. Zna przeto swój fach.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
-
Ptaki wędrowne. Almanach Nr 1. Polskiego Stowarzyszenia Haiku ./ Migratory birds. Alamanac No.1 of He Polish Haiku Association Wyd...
-
Rdzeniem poezji Bogumiły Salmonowicz było i jest życie O samym zasię życiu z jej nowego tomu dowiadujemy się przede wszystkim tego, ż...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz