piątek, 26 kwietnia 2013

Jarosław Moser: wizja lokalna, Stowarzyszenie Żywych Poetów, Brzeg Śląski 2012.


Nie trzeba nawet zaglądać do biogramu na ostatniej stronie okładki debiutanckiego tomiku Mosera, żeby zauważyć, że napisał go autor dorosły. Przez dorosłość powinniśmy przede wszystkim rozumieć sumę rozczarowań i rozgoryczeń stających się udziałem poetyckiego bohatera. Pomimo popisowej lekkości wyobraźni, z jaką początkowo wprowadza czytelnika w tajniki prawie spontanicznego procesu twórczego (por. prozo-wiersz Ichtys), albo prób nakreślenia alternatywnych projektów życiorysu (Oda do Kaczora Donalda) jego wiek męski jawi się jako wiek klęski. Może dlatego, że nie umiał dotąd podjąć żadnej z ważnych dla mężczyzny życiowych ról. Teraz role, pozostawione samym sobie, źle odegrane, dokuczliwie w nim jątrzą: „parę razy próbowałem być dobrym ojcem/ ale lepiej wychodziło mi bycie denerwującym/ synem” – przyznaje się w wierszu  Ropień. Jego wspomnienia nie chcą zgasnąć, ni się uspokoić. Zwłaszcza, że tkwi w nim poczucie życiowej degradacji, coraz to niższego upadania (Redukcja). Bez pewności, że nie spadnie jeszcze niżej, w gorsze poniżenie, gdyż, jak sam powie: „jest we mnie ktoś jeszcze/ czeka na swoją kolej” (tamże). Jak gdyby złożyło się nań wiele losów. Jednako zawodnych, odbijających w sobie zło tego świata, obecne również w dziejach, obierające dla siebie coraz to nowe scenografie, ostatnio afgańsko-iracką (por. Finezyjna partyjka z majorem Zawadzkim). Wydrążona, chochołowa postać, odzywa się wydrążonym głosem, jawnie potwierdza całkowitą utratę podmiotowości: „nie ja żyję życie, tylko ono mnie;/ codziennie od nowa rozlewa mnie jak bimber/ do wyszczerbionych szklanek.//  bo wybór jest luksusem, na który/ mnie nie stać; czas, miejsce, konflikt/ zostały mi dane.  po takim rozdaniu/ łatwiej rysować ciszę lecącym pociskiem/ niż kuć szczerozłote sentencje na prawidle/ z mumii kota i jaskółczych gniazd.” (Elegia o eks). Położenie to sromotne. Właściwie beznadziejne. Również duchowo. Myliłby się jednak, kto mniemałby, że nic dla poety świętego. Przeciwnie: pogubił się już w natłoku przejawów sacrum. Cierpi na ich nadmiar. Opowiedzieć się za którymś oznaczałoby, jego zdaniem, zdradzić własny duchowy uniwersalizm, wyrzec się innych, równie jego zdaniem atrakcyjnych. Praktykuje więc swoisty panteizm. Podniosłym językiem ekstazy deklaruje wiarę w prze-duchowienie rzeczywistości, za sprawą bezosobowej energii tylko prowizorycznie przybierającej postaci kolejnych historycznych bóstw (Sutra falujących traw). W imię własnej, osobniczej religii zdystansował się od chrześcijaństwa. Szkoda tylko, że swoją rezerwę uzasadnia argumentami powszechnie wykorzystywanymi przez publicystów, w zestawie mniej więcej znanym: prałat Jankowski, śmierć filozofki Hypatii, stosy czarownic „plus tysiąc gwałtów w dublińskiej/ diecezji” (por. 33 wersy). No nie! Od osobowości metafizycznie wrażliwej, dobrze zorientowanej we własnych emocjach należy oczekiwać bardziej oryginalnej obrony własnych herezji. Lecz to bodaj jedyny słabszy punkt tomiku, którego autor naprawdę barwnie posługuje się egzotyką latynoską (Casa del Mar), kanadyjską (Bernikle), hipisowską (Huragan). Łączy konwencje gangsterskiego kryminału, melodramatu, obrazka z życia ludu miejskiego i reminiscencji towarzyskich. Całość zamyka ekologiczną baśnią (O czym szumią fale). Poeta dołożył starań, abyśmy do końca trwali w poczuciu dziwności, które rad nam funduje. Zna przeto swój fach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz