piątek, 29 listopada 2019
Nadmorze 23. Antologia wierszy czytanych: Jan Sochoń: "Wytrwałość"
O jesiennym wierszu Jana Sochonia zaczerpniętym z wyboru "Modlitwa do ciszy" (Bydgoszcz 2019)
Strona autorska ks. Jana Sochonia, http://jansochon.pl/
Zaułek Wydawniczy Pomyłka: http://www.zaulekpomylka.pl/
Klub Integracji Twórczych Stowarzyszenie Żywych Poetów: http://zywipoeci.pl /
Galeria Autorska Bydgoszcz http://autorska.pl/
W odcinku wykorzystano kompozycję Chada Croucha Barefoot na licencji Creative Commons 3.0.
sobota, 12 października 2019
Adrian Tujek, Niebieskie nie schnie, WBP i CAK, Poznań 2019.
Kto chce dotrzymać kroku poezji Adriana Tujka, ten już na
samym początku musi zawrzeć z jej podmiotem pakt, w którym bezwarunkowo rezygnuje
z racjonalności i zgadza się na postrzeganie świata według narzuconych przez
poetyckie “ja” arbitralnych, ekstrawagancko nieprzewidywalnych reguł. Wobec
inwencji debiutanta wszelki opór jest daremny. Rzadko też się zdarza
debiutancka książka tak równa, jednocześnie prowadząca język na najdalszy
kraniec abstrakcji. Ową abstrakcyjność najłatwiej zauważyć, przyglądając się
użytym w niej nazwom geograficznym, toponimom (zob. Krótko o Alpach)
wbudowanym w tok monologu, ale pozbawionym właściwej im funkcji oznaczania
elementów przestrzeni. Ich więź z desygnatem podtrzymuje jedynie wątła nić
domysłu lub skojarzenie. Bo język, ściślej zaś, wykreowany przezeń światoobraz,
podlega tu całkowitemu przemodelowaniu. Wiersz staje się tu poniekąd filtrem
zmieniającym nasze postrzeganie. Tempo, zwłaszcza głębokość, tych zmian może zrazu
dezorientować, wprawiać w lekki popłoch. Zwłaszcza, że poeta chętnie odwraca związki
pomiędzy elementami tekstowej układanki, pozbawia je jednoznaczności (przykład,
dosłownie pierwszy z brzegu: „Jest nadzwyczajnie śliczna dziewczyna/ w
roztropnej książce./ Po omacku odwróć ją na grzbiet:/ śliczna książka jest w
tej dziewczynie.” wiersz Szkatułka). Tujek mało się jednak przejmuje
harmonizowaniem kolejnego, dodanego do monologu obrazu z jakimkolwiek
zewnętrznym porządkiem. Wewnątrz tekstu wyobraźnia działa nad wyraz dowolnie. Znaczenie,
jeśli wygeneruje się mimochodem, drepcze o pół kroku za wizją. Bynajmniej nie
utrudnia to odbioru pod warunkiem, że będziemy dotrzymywać warunków lekturowego
paktu. Jeszcze ciekawiej mają się sprawy, gdy na plan pierwszy wysunie się
element narracyjny, gdy wyruszymy na wędrówkę przez zdarzenia, czasem po
znakach, wciąż w nieznane. Należy nadto pamiętać, że nawet zmierzając do
oznaczonego punktu, zawsze dążymy tam ścieżkami przygodności (por. Ring).
Choć wypada zauważyć, że taka dynamika raczej nie służy stabilności związku z lirycznym
„ty”. Przeżywa on swoje trochę cieplejsze, czulsze chwile (Jesień jest
smutna, nawet kiedy zbierasz dwa kasztany, żeby przynieść mi je do pracy),
zanim w pewnym momencie wygaśnie, przekształci się w roz-wiązek (Historia).
Oparcia nie daje również osobista mitologia. Próżno w jej przekazie szukać
jakiegokolwiek pozytywnego przesłania (Potworna). Z niestałością świata
podmiot zdążył się już oswoić; nauczył się już nawet wykorzystywać energię
przepływu obrazów podobnie jak siłę ekspresyjną kolokwializmów rzuconych
nieomal mimochodem w zakończeniu wierszy Kadencja czy Potworna.
To właściwie jedyne odwołania do używanych powszechnie rejestrów mowy. Gdyż
również w zakresie języka debiutant dąży do skonstruowania oryginalnego idiomu
opartego na zaskakującej metaforze (przykład: „Kiedy dziecko jest oczkiem w
głowie./ wszyscy przez nie patrzymy. ” – z wiersza Mrożone jagody w kształcie zamkniętych oczu) oraz na niesłychanym
porównaniu; co znać choćby po: usta pełne i ciężkie jak stado jaskółek.
Tytułowy kolor można tu potraktować
jako barwny leitmotiv występujący w również w odcieniach granatu czy
błękitu. Można go tutaj uważać za barwę widzenia oraz wszechobecnej w tym zbiorze wody: żywiołu i
substancji pospolitej płynnie przybierającej rozmaite formy. Moje subiektywne
skojarzenie podpowiada mi, że monologi Adriana Tujka są ciągle mokre, nasiąkłe.
Może wilgotne środowisko najlepiej służy jego imaginacji. Aczkolwiek
eksplorowanie go wymaga zaawansowanego wyposażenia tudzież porządnego
(czytelniczego) treningu.
niedziela, 6 października 2019
Renata Iwaniec, czasami wieszam się z praniem, Fundacja Duży Format Warszawa 2018.
U
Renaty Iwaniec na plan pierwszy wysuwa się sprzeciw. Zaledwie otworzymy jej
zbiorek, a już czytamy: „nie lubię bajek z białą panną w obsadzie/ nie pasuję
do romantycznych opowieści” (na ścianie).
Przez całą książkę robi wszystko, aby ten pogląd uzasadnić. Podmiotkę popycha
do tego własne, silnie rozbudzone poczucie osobności połączone z nieumiejętnością
dopasowania się do społecznej roli wzorcowej matki czy kochanki. Liryczna
persona nie odrzuca ich bynajmniej, ale gdy w nie wchodzi, zawsze poddaje swoje
w nich funkcjonowanie wielostronnej, bezwzględnej często refleksji. Przypomina
nam ona, że a szczególnie przeżywanie miłości i śmierci, nie są bynajmniej
zjawiskami całkowicie monolitycznymi, integralnymi. Takie zostały dane
bohaterce tych wierszy – dalekiej od ideału. Jednym z kluczowych pojęciem dla
całego zbioru jest dorastanie. Najbardziej spektakularny jego rodzaj wiąże się
z relacją matczyno-córczyną. Dojrzewanie ma tu wymiar wspólnotowy, przy czym
dorastają nie tyle osoby, ile właśnie relacja między nimi. Bynajmniej nie
bezboleśnie. Nawet samo miano matki budzi w niej opór wynikły z poczucia
niedojrzałości (na imię ma Lena), nie
tyle nawet do aktualnych obowiązków ile do procesu dorastania potomstwa (zob. pomyślałam o tobie i o kolejnym wierszu),
do bolesnego przechodzenia poprzez lęk, dotkliwość, a nawet obrzydliwość,
adolescencji (jakie będzie dorastanie).
Zajmowało nas dotąd dzieciństwo szczęśliwe, zdrowe. Poezja debiutantki umie
wstrząsająco pokazać jego rozpaczliwą, upodloną nieuleczalną chorobą stronę.
Gdy przejdziemy się Aleją Dzieci Polskich
zrozumiemy, dlaczego skandal niewinnego cierpienia, prowokuje liryczne „ja” do
zbuntowanych wyznań na granicy bluźnierstwa.
Z wątkiem rodzicielskim spotyka się w
tym debiucie temat umierania, ubywania. Umieranie przedwczesne a powolne, z
początku nawet niepostrzeżone, bo rozłożone na dekady (trzynaście jesieni i zim nie wróży zapomnienia), zostało tu
przeciwstawione kilku rodzajom śmierci na raz – tak tej fizycznej (tylko w lecie można o zimnych), jak i
śmierci uczuć, śmierci miłości i śmierci z miłości, okrywającej osieroconą
kochankę, dozgonną żałobą, które to stwierdzenie w kontekście całego tomu,
gdzie dość często pobrzmiewa pesymizm, wcale nie wygląda tylko na efektowną
retoryczną figurę.
Można by sądzić, że wszystkie te
doświadczenia wygasiły w podmiotce tego zbioru wszelką tęsknotę za czułością,
za budowaniem trwałych związków z męskim „ty”. Bynajmniej. Tyle, że teraz, choć
niekoniecznie wierzy w ideał wiecznej miłości (por. że za dziesięć lat) sam związek postrzega jako przedsięwzięcie
dla długodystansowców odpornych na porażki czy komplikacje, gotowych stanąć na wysokości dnia. Spoglądamy na tych
dwoje z nadzieją, że im się uda. Bo debiut udał się Renacie Iwaniec bezdyskusyjnie.
sobota, 28 września 2019
Jadwiga Malina: Czarna załoga, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich oddział Kraków, Kraków 2018.

Jeżeli ktoś wierzy jeszcze w przyrodzoną dobroć człowieka, lektura Czarnej załogi wystawi jego wiarę na nie lada próbę. Bo kiedy na samym początku zbioru odczytujemy esemesa od pramatki Lucy, możemy jedynie westchnąć, mając na myśli cały ludzki rodzaj: „tak dobrze się zapowiadał, a wyszło, jak wyszło…”. No właśnie, jak wyszło? Poetka nie zostawia nam złudzeń co do tego, że katastrofalnie. Tak dalece, że żaden z przedludzkich antenatów, których kosteczki skrupulatnie liczą dziś paleoantropologowie, nie miałby najmniejszej chęci przyznać się do pokrewieństwa z homo sapiens. Tyle, że w porządku tych wierszy, grzechem pierworodnym i cechą konstytutywną człowieczego gatunku, nie pycha była, lecz chciwość ciągnąca się skazą przez całe jego dzieje. Poetkę niepokoją przede wszystkim cechy negatywne stanowiące wyróżnik gatunkowy ludzkiego rodzaju: destrukcyjne samolubstwo, śmiertelnie niebezpieczna dla otoczenia pazerność. W wierszu tytułowym, inspirowanym średniowieczną ilustracją Robineta Testarda do dzieła Zwierzęta bajeczne Egiptu i inne cuda świata (ok.1480), czytamy: „Jeszcze całkiem słusznie wkoło. W paszczach. Płetwach./ Jednorogach. Jest kamień na kamieniu. Zamek w dali./Kopytko na nogach. Ale już płynie. Już podpływa./ W mig wszystko rozpieprzy. Czarnego statku załoga.”. Ekfraza wyśmienita, zwłaszcza jeśli porównamy ją z ikonograficznym źródłem jej inspiracji, gdzie w wodach wijącej się rzeki, gdzie gasi pragnienie jednorożec, brodzi sobie, fantastyczny, pokaźny jaszczur, tuż obok kąpie się gad jakiś pomniejszy, a brzegi zasiedla ptactwo pospołu ze efektownymi wizualnie czworonogami. Biała warownia wśród lasów wrosła w otoczenie niby skała. W tle istotnie majaczy czernią malowany korab. Wprawne oko dojrzy tam kilka ludzkich sylwetek. To zdegenerowani, drapieżni potomkowie łagodnej Lucy oraz jej kolejnych w łańcuchu generacji następców: pierwszych myśliwych (zob. Polowanie nad wodą) i pierwszych artystów (Jaskinia). Owych przed-ludzi, w przeciwieństwie do czarnych załogantów, Jadwiga Malina traktuje z czułością, z uwagą, a pod koniec zbioru oddaje im głos, aby o samotności mówili we własnym, poniekąd także w naszym, imieniu. Wynik starcia człowieka z naturą jest już znany. Co z tej wojny ocalało, zostało wydane na łup ludzkiej żądzy posiadania i panowania – taką pesymistyczną na wskroś diagnozę da się wyczytać z wierszy Maliny. Współczesna zaś cywilizacja zupełnie nie rokuje nadziei, że zdobywca przemieni się kiedyś w rozumnego gospodarza lub bezkonfliktowego sąsiada żyjących na planecie stworzeń. Być może jego chciwość to jakaś mutacja nabyta w późniejszych stadiach rozwoju na całkiem ludzkim już etapie? Od tak pojętej cywilizacji poetycka persona się odwraca; zaleca zbawienną – w całym tego słowa znaczeniu – rezygnację z rzeczy niekoniecznych (O nieposiadaniu), po czym najbliższą ścieżką, biorąc przykład z Davida Attenborougha, podąża jak najdalej „od rasy panów”.
Sytuacja ludzkości jawi się tu jako
nader trudna. Czy tragiczna? Na to pytanie nie znajdziemy w wierszach Maliny
jednoznacznej odpowiedzi. Jej pasja moralna wyraża się na rozmaite sposoby, nie
tylko poprzez krytykę; także poprzez mobilizację do zastanowienia się nad
jakością naszego myślenia o bliźnich (Buty
świata). Natomiast szczególnie zatwardziałych w egoizmie upomina: „Zaprawdę
powiadam wam, kto brata swego ma za nic./ Kto mu szkodę czyni. Przez kogo
dzieci jego cierpią/ Niedostatek. Ten niech zapozna się z dziełem Memlinga.” (Przed sądem). Prosto, jasno, bez
niedomówień.
Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"
Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"
sobota, 21 września 2019
Nadmorze 22. Antologia wierszy czytanych. Maciej Bieszczad: "Upał"
Kliknij, żeby odtworzyć audio.
Interpretacja wiersza Macieja Bieszczada "Upał" z tomu "Kołatanie" (Sopot 2018)
Notatki do podcastu:
Wydawnictwo Forma: http://www.wforma.eu/
Blog Nowe Litery: https://nowelitery.blogspot.com/
Nadmorze 6: rozmowa z Maciejem Bieszczadem
W odcinku wykorzystano utwór Pianochocolate "Before the rain" z albumu "Time to meet" (2015) na licencji Creative Commons.
Kontakt z autorem podcastu: lorkowski@wp.pl
sobota, 14 września 2019
Aleksander Wierny, Sygontka, K.I.T., Stowarzyszenie Żywych Poetów, MBP im. Ks. Ludwika I, Brzeg 2019.
Poetycki
debiut Aleksandra Wiernego (autor ma już w dorobku cztery książki
prozatorskie) pozwala się czytać jako opowieść o znajdowaniu
własnego, nieprzypadkowego, miejsca na ziemi, w tytułowej Sygontce,
którą mapa lokalizuje w powiecie częstochowskim.
Więc co? Kolejny sentymentalny inteligent uciekający na wieś, aby cieszyć się pięknem natury oraz poczciwą prostotą stosunków międzyludzkich? Bynajmniej. Podmiot Sygontki jest na to zbyt trzeźwy, zbyt rzeczowy. Emocjami rozporządza powściągliwie, kieruje je w stronę życiowej partnerki i zrodzonego z niej potomka. Wszakże nie należy uważać tej poezji za oschłą czy uczuciowo wychłodzoną. Po prostu przywiązanie lirycznego „ja” do konkretu sprawia, że koncentruje się ono na bardziej obiektywnych elementach rzeczywistości.
Zagospodarowywanie zakupionego siedliska, prócz wymiaru praktycznego, ma wymiar egzystencjalny. W kolejnych fazach przekształceń, podmiot czyni je sobie przynależnym, ale i sam coraz bardziej do niego przynależy. Nie nadweręża tego związku konieczna przecież konfrontacja z lokalnymi przejawami natury, które należy przecież ująć w ramy gospodarskich zamysłów: odebrać ziemnym żukom ich żerowiska na rzecz ogrodu (Będą barwy), ograniczyć pasikonikom ich trawiasto-podwórkowe terytorium (Wzrosną prawdziwe domy), czy bezkrwawo pozbyć się z domu szkodliwych gryzoni (Mieliśmy myszy). Kolejność ogniw w łańcuchu pokarmowym podmiot przyjmuje z dobrodziejstwem inwentarza; znaleziska po zwierzęcych łowach (zob. Będę musiał mordować) utwierdzają go w tym poglądzie, wzmocnionym atawistycznym odruchem myśliwego (por. Martwe, jeszcze ciepłe), więc przekonanym jaroszem raczej nie zostanie. Jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że i jemu przyjdzie kiedyś ponieść konsekwencje swych starćz naturą (Śmiertelny śnieg). Na razie jednak nie myśli jeszcze przejść do defensywy. Tyle jeszcze przed nim do zrobienia: czuwa nieustannie nad bliskimi, chroni byt rodziny, skupia ją wokoło domowego ogniska (Sztucznie stworzony); uczy syna czynności ważnych dla przetrwania domu, a nawet – dla bezpiecznej ojcowskiej przyszłości (On). Chce mieć czas na towarzyszenie matce swego dziecka w pracach ogrodowych, a do nieobecnej – tęskni (Lepsza era). Stojąc na mocnym fundamencie, autorska persona mierzy się myślowo z elementarnymi dla egzystencji zagadnieniami, czasem trudnymi nazwać, określonymi jedynie ogólnym zaimkiem „to” (zob. To trwa). Tajemniczym, sugerującym niebyt, zanik istnienia. Nie ze śmiercią bynajmniej, jałowo-bezwonną (zob. Każda śmierć), bo może się ona okazać długim odpoczynkiem przed zmartwychwstaniem (W nagłym przypływie sił), ale z nieskończonym, bezradnym wygasaniem (Już zgasł) Równolegle do tych medytacji rozwija się nowa opowieść źródłowa, , tworzona także na użytek syna, głównie podczas wypraw poza domowe opłotki, „do wapiennego kamieniołomu/ po dzikie jabłka” albo na pobliskie wzgórze. To uniwersum musi mieć przecież własny Eden i Wzgórze Czaszki.
Więc co? Kolejny sentymentalny inteligent uciekający na wieś, aby cieszyć się pięknem natury oraz poczciwą prostotą stosunków międzyludzkich? Bynajmniej. Podmiot Sygontki jest na to zbyt trzeźwy, zbyt rzeczowy. Emocjami rozporządza powściągliwie, kieruje je w stronę życiowej partnerki i zrodzonego z niej potomka. Wszakże nie należy uważać tej poezji za oschłą czy uczuciowo wychłodzoną. Po prostu przywiązanie lirycznego „ja” do konkretu sprawia, że koncentruje się ono na bardziej obiektywnych elementach rzeczywistości.
Zagospodarowywanie zakupionego siedliska, prócz wymiaru praktycznego, ma wymiar egzystencjalny. W kolejnych fazach przekształceń, podmiot czyni je sobie przynależnym, ale i sam coraz bardziej do niego przynależy. Nie nadweręża tego związku konieczna przecież konfrontacja z lokalnymi przejawami natury, które należy przecież ująć w ramy gospodarskich zamysłów: odebrać ziemnym żukom ich żerowiska na rzecz ogrodu (Będą barwy), ograniczyć pasikonikom ich trawiasto-podwórkowe terytorium (Wzrosną prawdziwe domy), czy bezkrwawo pozbyć się z domu szkodliwych gryzoni (Mieliśmy myszy). Kolejność ogniw w łańcuchu pokarmowym podmiot przyjmuje z dobrodziejstwem inwentarza; znaleziska po zwierzęcych łowach (zob. Będę musiał mordować) utwierdzają go w tym poglądzie, wzmocnionym atawistycznym odruchem myśliwego (por. Martwe, jeszcze ciepłe), więc przekonanym jaroszem raczej nie zostanie. Jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że i jemu przyjdzie kiedyś ponieść konsekwencje swych starćz naturą (Śmiertelny śnieg). Na razie jednak nie myśli jeszcze przejść do defensywy. Tyle jeszcze przed nim do zrobienia: czuwa nieustannie nad bliskimi, chroni byt rodziny, skupia ją wokoło domowego ogniska (Sztucznie stworzony); uczy syna czynności ważnych dla przetrwania domu, a nawet – dla bezpiecznej ojcowskiej przyszłości (On). Chce mieć czas na towarzyszenie matce swego dziecka w pracach ogrodowych, a do nieobecnej – tęskni (Lepsza era). Stojąc na mocnym fundamencie, autorska persona mierzy się myślowo z elementarnymi dla egzystencji zagadnieniami, czasem trudnymi nazwać, określonymi jedynie ogólnym zaimkiem „to” (zob. To trwa). Tajemniczym, sugerującym niebyt, zanik istnienia. Nie ze śmiercią bynajmniej, jałowo-bezwonną (zob. Każda śmierć), bo może się ona okazać długim odpoczynkiem przed zmartwychwstaniem (W nagłym przypływie sił), ale z nieskończonym, bezradnym wygasaniem (Już zgasł) Równolegle do tych medytacji rozwija się nowa opowieść źródłowa, , tworzona także na użytek syna, głównie podczas wypraw poza domowe opłotki, „do wapiennego kamieniołomu/ po dzikie jabłka” albo na pobliskie wzgórze. To uniwersum musi mieć przecież własny Eden i Wzgórze Czaszki.
Wysiłki i rozmyślania tekstowego „ja”
owocują nareszcie zrozumieniem, najprostszych, acz mało
idyllicznych prawd świata zamieszkałego przez istoty, „co w
ciemności/ uparcie szukają dla siebie pożywienia.” (zob. Ziemia
ludzi i zwierząt).Owo
zrozumienie dociera doń nagłym błyskiem, przychodzącym spoza
racjonalnej świadomości. Skąd? Nie pytajmy. Przecież nawet sam
poeta w ostatnich słowach tomu stwierdzi: „właściwie wszystko
jedno/ skąd płynie światło”.
Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"
sobota, 7 września 2019
Nadmorze 21. Antologia wierszy czytanych: Lesław Nowara, "Banknot"
O wierszu Lesława Nowary "Banknot" z tomu "Ciemna strona światła"
(Katowice 2019)
Notki do podcastu:
Śląsk - Wydawnictwo Naukowe (strona poetycka)
http://www.slaskwn.com.pl/ksiazki/kategoria/poezja
Dom Literatury w Łodzi: http://dom-literatury.pl/
Wydawnictwo Forma: http://www.wforma.eu/
Blog Nowe Litery: https://nowelitery.blogspot.com/
Kontakt z autorem podcastu: lorkowski@wp.pl
archiwum z wcześniejszymi odcinkami "Nadmorza": https://archive.org/details/@piotr-wiktor_
sobota, 31 sierpnia 2019
Miłosz Waligórski, Sztuka przekładu, Wydawnictwo FORMA, Fundacja Literatury imienia Henryka Berezy Szczecin, Bezrzecze 2018
Miłosz Waligórski zdążył przyzwyczaić swych czytelników do stałego repertuaru tematów
i poetyckich klimatów, z klimatem środkowoeuropejskim na czele. W sztuce przekładu znów zaznaczają się one wyraziście i równie ciekawie jak w tomach poprzednich. Europa karpacka, bałkańska, po rumuńsku romańska oraz madziarska wciąż pozostaje dlań terytorium odrębnych znaczeń, wynikłych z bezpośredniego doświadczenia prowadzącego do zgoła nietuzinkowych interpretacji tej bardzo samoswojej przestrzeni, pogranicza języków, kultur, tożsamości. Zaiste jest to miejsce, gdzie tłumacz ma naprawdę dużo roboty, a kompetencje przekładowe co krok sprawdza w praktyce. Im głębiej wczytujemy się w ten zbiór, tym łatwiej dostrzec, że przekład jego autor traktuje jako czynność dalece przekraczającą ramy obiegowych definicji, określającą go jako sztukę tworzenia nowego tekstu poprzez dobór semantycznych równoważników poszczególnych struktur oryginału. Pod piórem Waligórskiego tłumaczenie staje się budowaniem międzyludzkiej relacji pomiędzy tłumaczem a jego partnerem/partnerką; zaś języka, w którym owa relacja się nawiązuje, nie sposób zredukować do neutralnego medium, gdyż w sposób decydujący ją ustawia, przede wszystkim zmysłowo, emocjonalnie, co do pewnego stopnia pozwala także rozwiązać także problem nieprzekładalności; wyznaje poeta: „nie wiem jak ci to wytłumaczyć/ stawiam gwiazdkę/ i piszę pod kreską/ – / nieprzekładalna gra słów/ i zaraz słowa/ zamieniam na oczy” (sztuka przekładu (ciuciubabka)). Chyba można już postawić hipotezę, że w porządku tego tomu każda sytuacja komunikacyjna jest na swój sposób tłumaczeniem, bo spotyka ze sobą różne języki, którymi wyrażamy nasze bycie, a gra słów toczy się przede wszystkim o zrozumienie jawiącego się nam „ty”. Niemniej tłumacz odgrywa tutaj także rolę translatora, czyli tego, kto przenosi znaczenia: „wyprowadzam z kraju rzecz/ przed sąd drugiego języka// on daje drugie dożywocie” – mówi o sobie w wierszu sentencja (alibi). Tłumacz, gdy pochyla się nad tekstem rozumianym jako zespół (niekoniecznie zwerbalizowanych) znaków to także tropiciel istnienia, interpretator czyjejś obecności, niekiedy ułomnej (es), a choć nie może jej ex post naprawić, wystarcza, że ją, z jej usterkami, ocala. Całe istnienie, jak przekonuje nas wiersz, mieć i być ma przecież naturę gramatyczną, a drobne z pozoru zmiany w podsystemach języka, takich jak fonetyka lub fleksja mogą mieć znaczenie ontologiczne. Tym samym mogą mieć także wpływ na sposób uprzytamniania sobie biegu rzeczy świata tego, do których przynależy, wymóg ostrożnego wspominania zmarłych (50), czy potrzeba odczytywania w gestach i zachowaniach dziecka metafor odnoszących się do życiowych konieczności (córka, cyrk). A wszystko po to, aby uwiarygodniła się początkowa deklaracja poety/tłumacza: „nie wszystek umrę/ choć cienko przędę/ życia nić/ kreseczka/ zbawi mnie/ od nic” (/).
Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"
Omówienie poprzedniego domu Miłosza Waligórskiego (Długopis) w 11. wydaniu podcastu "Nadmorze"
niedziela, 19 maja 2019
Joanna Pełka Śmiełowska, przeciwległe żebro, Fundacja Otwartych na Twórczość, Poznań 2019.
W poetyckim pisaniu Joanny Pełki Śmiełowskiej czuje się ambitny zamiar zaangażowania tyleż wyobraźni czytelnika co jego intelektu i zmysłów, nawet duchowości. Debiutantka podejmuje przy tym nie mniej ambitną próbę stworzenia języka poetyckiego, który stałby się uniwersalnym medium zdolnym przekazać każdą treść; języka, zdolnego udźwignąć ciężar kwestii metafizycznych, opisać dowolny stan emocjonalny, nawet doświadczenie paranormalne. Pewnie totalność tego zamiaru sprawia, że w pierwszym kontakcie jej wiersze robią wrażenie dość mocno rozwichrzonych. Aby się przyzwyczaić do wartkiego toku lirycznych monologów, będących żywą dynamiką, trzeba się wpierw dać im unieść, pozwolić się porwać. Dopiero potem świta w nich coś i ktoś. A konkretniej – podmiotka, czyli podmiot rodzaju żeńskiego, swą żeńskość wykorzystujący kreatywnie, nieco uwodzicielsko; doskonale wie, jak wykorzystać soft power autokreacji. Widmowa, pełna marzeń o idealnej miłości, romantyczka, zręcznie porusza się pośród kulturowych kodów, wykazuje skłonności mistyczne. Osobowość przebogata, frapująca. W którąkolwiek zabierze czytelnika stronę, gdziekolwiek ją spotkamy, zawsze pozostaje zajmującym towarzystwem. Pozostaje nim nawet wówczas, gdy daje się zauważyć na uboczu ulicznej krzątaniny, gdzie spisuje „na bezsennym pergaminie/ wielowartościowe logiki świata” (cogitationes). Wielokierunkowość, wielowartościowość poetyckiego myślenia próbuje debiutantka potraktować jako środek przy pomocy którego da się pogodzić sprzeczności. Do pewnego stopnia skuteczny, także dlatego, że podmiotka staje czule i blisko każdego tekstowego „ty”. Snuje monologi intymne; zwraca uwagę swego adresata na każdy subtelny, niezwyczajny szczegół. Chociaż zazwyczaj upozowana na istotę odrealnioną i wiotką, gdy czuje taką potrzebę, błyskawicznie wróciwszy do przytomności, potrafi podsumować erudycyjną dysputę niespodziewaną, ironiczno-erotyczną pointą: „a potem nagle w pana rozumieniu wszechświat stał się dualny/ ponieważ przez niepomierną chwilę składał się jedynie z dwóch/ jędrnych jabłek” (nie słyszeliśmy się od stworzenia). Zapatrzona w literackie ideały wielkich kochanków, nie kryje bynajmniej, że rzeczywisty mężczyzna jest jeno ich lichym cieniem, postacią, którą trzeba dopiero nauczyć obchodzenia się z zaskakującą tajemnicą kobiecości, której zgłębianie prowadzi do transgresji lub zmienia się w sytuację graniczną. (patrząc na niego). Wyraźnie zmęczona udzielaniem takich lekcji ucieka w baśń, w afrykańską lub dalekowschodnią, egzotykę, ostatecznie wycofuje się w bezpieczne, poetyzmy. Trudno ukryć, że wyrażenia rozpoznawalne od razu jako poetyckie, sięga z upodobaniem. Lubi konstruować monologi piętrowe, spiętrzone, wielokondygnacyjne. Eksperymentuje nie tyle z formą, ile ze snami i projekcjami, z napięciami pomiędzy spontaniczną wizją a uruchamiającym myślenie pojęciowe medytacjami, jak wówczas, gdy analizuje związek pomiędzy sacrum a przemocą (jasnowidzące uliczki innych religii…) okrutną czujących dla istot. Człowiecze zamiary opanowywania czy użytkowania przyrody zasługują w jej oczach na bezwzględną naganę (czy wiesz, że w wodach Amuru). Światopoglądem tej poezji jest radykalny ekologizm, zakładający, że dobro stanowi konstytutywną cechę natury (wyjaśnijmy – nie zawsze całkowicie niewinnej i łagodnej), dalej - wiara w pierwotność tego dobra natury wobec kształtów, w które przywdziewają się jej fenomeny (manifestująca się od samego początku w czułych dziecięcych gestach wobec żywych stworzeń (przywołuję w pamięci), cenione przez poetkę o wiele wyżej niż rezultaty dociekań myślicieli.
„Nie nauczę się poezji” - wzdycha w pewnym momencie debiutantka. Trochę chyba kokieteryjnie, bo bez wątpienia dale się u niej stwierdzić ogólne wyczucie poetyckości. Co zaś do szczegółów – powinna się chyba przyjrzeć nieco bardziej krytycznie sformułowaniom takim jak „nagłe objawienie/ w postaci rozciętego krocza etiopki/ jest dla miłośników kwestią drugorzędną” (pewnego razu) albo „kobiety renesansu ukryte w kastracji/ wspomnień” (temperament zwierząt). I niekiedy, zwolniwszy tok monologu, pozwolić czytającemu poczuć przyjemność z bogatej wizji lub zastanowić się nad zaszyfrowanym w obrazie czy w przenośni znaczeniem.
Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"
sobota, 23 lutego 2019
Nadmorze 20. O wierszach Mirki Szychowiak z tomu "trzeci migdał". (wydawnictwo j. , Wrocław 2018)
Omówienie zbioru "trzeci migdał".
Wiersze w autorskim wykonaniu.
Książki wręczone i nadesłane.
Notka o zbiorze Jakie to życie jest krępujące
W audycji wykorzystano utwory:
- Homesick, Doxen Zsigmond
- Trumpet tune, Bacalao
- Jingle02, Tristan_Lohengrin
Na licencji Creative Commons
sobota, 2 lutego 2019
Maciej Bobula, wsie, animalia, miscellanea, Fundacja Duży Format, Warszawa 2018.
Kiedy poeta-debiutant oświadcza: „polskie wsie// część ciebie/ część mnie”, wyraźnie
wie, co mówi. Czuje się to od już od początkowego, stuprocentowo
antyidyllicznego wiersza szalejów.
Od samego początku wiadomo także, że Bobula czytelnika oszczędzał nie
będzie. I nie oszczędza w imię autentyzmu. Kiedy już zaakceptujemy
zaproponowane przez poetę konwencje lekturowe, zobaczymy jego podmiot wpierw
jako lokalsa, ale lokalsa wyedukowanego próbującego teoretyczną wiedzę
zweryfikować w konkretnej, namacalnej, doskonale znanej, przestrzeni (zob. nowy
korbut a serce w boljerze). Dysonans poznawczy okazuje się dlań wyjątkowo
inspirujący, ba, skłania go nawet do rezygnacji z postawy reportera i do
przejścia na poziom pozornie tylko naiwnego opisu rzeczywistości.
Bezpośredniość wyjątkowo dobrze mu służy i w szeleszczącym polskimi
spółgłoskami słowie ożywa obraz poniemieckiego, ponurego sioła, gdzie
absurdalne dramaty takie jak wypadki przy pracy (por. brona) rozgrywają
się w pejzażu rozległych pól. Wszystko zaś, niezależnie od pory roku przenika
atmosfera monotonii i rezygnacji (biała zima); czytamy tutaj: “wiosną
obierki, / latem obierki, / jesienią obierki, / zimą obierki// są.// w nich mam
upodobanie.” (obierki). Tego stanu rzeczy w żaden sposób nie może
odmienić obecność Edka, garbatego nosiciela poezji. Niby współplemieńca,
współbrata w alkoholowych ciągotach, ale przecie poniekąd artysty. Liryczne
“ja” zbioru tomu wyraźnie akcentuje jego duchowe powinowactwa z Hrabalem i
Herbertem, zatem z nie byle kim. Generalnie jednak wycieczki po-wiejskie stają
się dla Bobuli okazją do formułowania osądów społecznych zakorzenionych w
historii z katolicyzmem i antysemityzmem na czele („polskie wsie//
mordowały żydów nie zabiły Jezusa”), gdzieniegdzie zdołał nawet posłyszeć echa
epoki pańszczyźnianej, przypomniał chłopskie nieszczęścia, prymitywizm,
upodlenie („polskie wsie// rów pełen pijaków/nasiąknięte
moczem portki”). Nie wykluczam zresztą, że wiejskie środowisko traktuje jako pars
pro toto całego społeczeństwa, bo niby jakże inaczej dałoby się wytłumaczyć
umieszczenie właśnie w pierwszej części książki zjadliwej, diagnozy
ogólnonarodowego alkoholizmu prowadzącego do zbiorowej biodegradacji, której przyczyną
cierpki jabol z ojczyzną na etykiecie. Hm… istotnie musi to być trunek
podstępny a szczególnie jadowity, skoro sparaliżowany nim naród „leży na mapie
jak nawóz/ którego gleba nie chce przyjąć”. Byłby-ż zatem zainteresowany
moralnym zbudowaniem współczesnych? Wolne żarty. Ani prorok z niego, ani
pozytywista.
Więc
może… animalista? Już prędzej. Nie zdziwiłbym się zanadto, dostrzegając go na
jakiejś demonstracji radykalnych ekologów. Można ów ekologizm uważać za akt
ekspiacji za chłopięce okrucieństwa względem pospolitych płazów (zob. smutna
żaba pepe). Teraz jednak ów żal za
niegdysiejsze przewiny wzmacnia trochę dojrzalszy namysł nad naturą człowieka
oraz jego ewolucyjnych pobratymców umieszczony w kontekście nadprzyrodzonym
zastanawia się bowiem poeta: “a może to jest właśnie tak, że niektórzy z nas/ pochodzą od małp bonobo,/ a
tylko niektórych stworzył bóg? // skąd więc zło?// bo raczej nie od małp
bonobo.” (małpy bonobo bezinteresownie pomagają innym zwierzętom, to fakt).
Zanim zaczniemy się gorszyć takowym poglądem, zauważmy, że mamy tu do czynienia
raczej z zapytaniem niźli z konkluzją. Pewne wnioski sugerują nam inne,
zamieszczone w tym debiucie teksty, gdzie odwracając ludzko-zwierzęcą
hierarchię gatunków, wprost zakwestionował debiutant uprzywilejowaną pozycję
człowieka w łańcuchu pokarmowym (myśliwy) lub w porządku przydatności
medycznej (zob. ludziobicie).
Prawdziwy
jednak hardcore czeka nas w części trzeciej. Zamieszał tu poeta na
całego. Nic zgoła dlań świętego, od chłodnego sacrum śmierci poczynając (por.
martwy człowiek (plus ça change plus c’est la mȇme chose)). Potem robi się
już tylko ostrzej i coraz bardziej groteskowo. Świat wypadły z formy dosłownie
w ostatniej chwili daje się uchwycić w strofy, gdzie pojawi się wyraźnie
niewyżyta mama (spotify) albo gromadka dziewuszek praktykujących dość
intymny rodzaj bliskości (i know you’re fucking someone else, czyli).
Towarzyszy im policjant w akcji (wiersz obok) tudzież naród. Naród, ma
się rozumieć, zły w swoich religijnych uroszczeniach (my chcemy boga).
Hmm… przeciwników ustawił sobie poeta dość standardowo. Ale swoją krytykę
prowadzi bynajmniej nie z pozycji oświeconego liberała, ale – co wypada
odnotować – postrzega ją oczyma obywatela i ofiary późnej nowoczesności,
wolnorynkowego kapitalizmu, systemu ludożerczego (capital holocaust).
Brutalny bywa Bobula w swojej krytyce, oj bardzo. Tym bardziej zaskakuje
(zdecydowanie in plus) jego świadomość warsztatowa. Na pierwszy rzut oka
za jej najbardziej ewidentny przejaw należałoby uważać dywagacje wokoło poetyki
Celana i Krynickiego. Ale bodaj najciekawiej o niej świadczy umiejętność
operowania… wulgaryzmem. Nie żebym od razu zagustował w dyskursach plugawiących
mowę. Wulgaryzm wzmacnia niekiedy siłę ekspresyjną wypowiedzi. Ale nadużyty irytuje
prostactwem bluzgu lub nudzi. Że jest to jeden z najbardziej ryzykownych
środków retorycznych powinien sobie zdawać sprawę właściwie każdy, nie tylko
początkujący, autor.
Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"
wtorek, 22 stycznia 2019
Robert Rutkowski, Wywołuję siebie z ruin, WBP i CAK, Poznań 2018.

Z wnętrza takich pejzaży mówi do nas
fantomowy, pałubiczny, okaleczony podmiot. Niby zabłąkany szuka drogi (Gęsiarka),
ale pośród widziadeł porusza się zaskakująco zręcznie. Schodzi na moment do
świata podziemnego (bywał tam i wcześniej), acz znudzony tamtejszą martwotą,
kieruje się ku bliżej nieokreślonemu „zewnątrz” (Wyjścia). Chciałby
czmychnąć z tekstu? Bez obaw, nie zrobi tego. To szanujący się podmiot
liryczny, więc o żadnym samowolnym oddaleniu się nie być tu mowy. Kimże jednak
jest? Może upiorem, majakiem objaśniającym inne majaki ale – co w świetle
początkowego wiersza zdaje się wcale prawdopodobne – animatorem marionetki
łudząco do siebie podobnej, rezultatem „ukuklenia się bez przytomności” (Z
piasku). Żywy czy martwy, pałubiczny czy samosterowny, wcale dziarsko
porusza się po poetyckiej przestrzeni, która, jako się wcześniej rzekło, stawia
wysokie wymagania nawet zaawansowanymi miłośnikom survivalu. Raz zechce się
objawić jako główny, choć bierny bohater zabiegów prosektoryjno-funeralnych (Biel),
innym zasię razem deklaruje chęć osiedlenia się na słońcu (Mieszkaniec).
A nade wszystko z upodobaniem monologuje refleksyjnie na temat własny tudzież
całkiem nieoczywistej natury świata tego (Legenda). Nie miejmy mu tego
za złe, bowiem właśnie w takimi monologowaniu wychodzi na światło dzienne to,
co oniryczne, podskórne, podprogowe, rozgrywające się na rozmaitych poziomach
(nie)świadomości. Spragnione wyrażenia językiem feerycznych widzeń wzbogacanych
o nowe wywiedzione, z synestezji szczegóły (zob. Ręce widzą).
Pojawiający się w debiucie zespół słów-kluczy, tutaj poszerza się się o nowe
pojęcia: „drzewo”, „las”, „tkanina”. Na ich głębszą eksplikację przyjdzie
jeszcze czas, gdy w kolejnych tomach otoczą je nowe konteksty. Teraz
potraktujmy je jako oznaki, że poezja Roberta Rutkowskiego konsekwentnie się
rozwija.
Warsztatowa wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"
Warsztatowa wersja tekstu przeznaczonego do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"
sobota, 12 stycznia 2019
Aleksandra Francuz, Papier ścierny, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu , Sopot 2018.

Podmiotka, respektując niegotowość
świata, nieustanie próbuje się do niego przymierzyć. Otwartość istnienia,
zaciekawia ją, budzi przeczucie niespodzianki lub przynajmniej obietnicy czegoś
nowego, dotąd nieznanego; czegoś, co się dopiero kształtuje lub ujawnia (lubiła przymiarki). Lub wychodzi spośród
rodzinnych opowieści o czasach zamierzchłych o czasach zamierzchłych,
tragicznych jak dawna wojna, w których roztrząsania historiozoficzne muszą
ustąpić przed doświadczeniami zapisanymi w pamięci surowo, bezpośrednio (por. pieczęć ; na to trzeba stu lat). Zresztą w tym zbiorze od samego początku
często rozbrzmiewają cudze głosy, przede wszystkim głos starszej kobiety
(babki? archetypicznej pramatki? animy?) kontrapunktowo zestrojone z jego
tonacją. Takie rozwiązanie pozwala spotkać różne perspektywy i sądy. Siłą
rzeczy – subiektywne. A chociaż podmiotka szuka własnego, odbicia w
obserwowanych przedmiotach (w ilu dnach),
koniec końców musi przyjąć do wiadomości, że jej wiedza o sobie, pochodzi spoza
niej; z cudzych sądów. „z ludzkiego
gadania/ z narosłych komentarzy/ do źródła poczęcia/przypadku wolnej woli rozgrywek
szachisty/ determinantów wszelkiej maści” (przechodzi
się z ust do ust). Bynajmniej nie wpływa to na ustawienia jej wewnętrznego
barometru wrażliwości (wyczuję pod
stopami) ani nie osłabia determinacji, z jaką łączy ciało lub materię z
wypowiadanym czy zapisanym słowem (por. wiersz tytułowy) i krystalizuje ją w
zupełnie nową jakość: „ujmuję w/ nawias/ treść węższą/ to co wypada/ z wiązadeł
ogniwa łańcucha/przekładnie duszy” –
takie trochę technologiczne wyznanie streszcza nieomal wszystkie założenia
warsztatowe debiutantki Poetycki rytuał rozgrywa się tutaj w uwarunkowanej
cyklami natury przestrzeni wiejskiej, gdzie jakby łatwiej trafić na rozstaje
życia i śmierci, a także – na rozstaje języka (zob. chodzenie po ziemi). Zawsze daleko od sielankowej czy arkadyjskiej
mitologii, natomiast blisko pierwotnego wyobrażenia domu (z dziejów zabudowy chłopskiej) lub czynności na wskroś powszedniej
jak przerób mięsa po uboju (ruchome
cienie).
Jasna sprawa: otrzymujemy tu ledwie
próbkę talentu. Ale na takim już poziomie, że debiut Aleksandry Francuz wolno
nam uważać za zapowiedź zbioru podebiutanckiego. Mam nadzieję, że będzie
obszerniejszy.
Fragment większej całości przeznaczonej do publikacji w Dwumiesięczniku Literackim "Topos"
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
Osiemnastowieczna, stojąca w miejscu wcześniejszego dworu, siedziba niegrodowych starostów mirachowskich, miała szczęście do gospodarzy,...
-
Dopiero późnym wieczorem przeczytałem porannego esemesa od AF. Zmarł Andrzej K. Waśkiewicz. Znałem go dobre dwie dekady i coraz bardziej s...