
Czytać
debiutancki zbiór Kołodziejczyka to tyleż samo co śnić wraz z jego poetyckim
„ja” sen fantastyczny, lub błądzić pośród fantazmatów i widm wypływających na
powierzchnię z najbardziej tajemnych zakątków podświadomości. Albo, rzadziej,
pośród takich, przyniósł jakiś flow czy
przypływ fenomenów. Można z nim także prze-śnić sen na półjawie z wirtualnymi,
względnie medialnymi okrutnymi widziadłami (zob. Pokój z widokiem na wojnę II. Efekt domina. Opowieść tysiąca i jednej
zbrodni). Oferta odrealnienia (się) jest tu więc bogata i, co tu dużo kryć,
kusząca. Śnimy więc, śnimy zawzięcie, aż pojawia się pytanie – a może to nie my
śnimy, jeno nas śnią obrazy, przedmioty, postacie z majaków? Może właśnie
poprzez sny nawiązujemy bardziej złożone relacje psychologiczno-poznawcze niż
by się nam zrazu wydawało? Może właśnie
wtedy poznajemy tajemny język lepiej opisujący nasze położenie wśród rzeczy
dostępnych czuciu i wierze, niż wszystkie inne języki? Tak potraktowana poezja
ma w sobie wiele z rewelacji, nadaje określony, językowy kształt temu, co
początkowo nawet bardziej obrazową niźli słowną ma naturę. Zatem aktywnie modeluje,
kreuje, nazywa. Z tego zadania wywiązuje się koncertowo. Światoobraz Kołodziejczyka,
wysnuty z przysnów, czyli, – nie ociągajmy się dalej z objaśnieniem tytułu –
snu i pokrewnych mu form: rojeń, fantasmagorii,
fantomów, miraży wydaje się już na swój sposób kompletny, aczkolwiek niezmiennie
płynny, mgławicowy.
W
tej „rzeczywistości rozrzedzonej” łączą swoje siły Eros i Tanatos. (por. Elegia poranna). Do niejednego z
pomieszczonych tu wierszy pasowałaby nazwa nekrotyku. Erosowi zdarza się
również połączyć z sacrum na
genezyjskim tle, zdobnym biblijną stylizacją (zob. List do pięciu kościołów, które są: w Zgierzu, Ustrzykach, Suwałkach,
Szczecinku i Wrocławiu. Erotyk eklezjastyczny). Kochanka przyśniona okazuje
się kochanką wyśnioną. Jej imię to raz Meredith, innym razem – Marie. Czasem
obywa się bez imienia; a czasem, jako odbicie wodzie, wręcz bez istnienia
Z potoczną rzeczywistością jest
poecie tak dalece nie po drodze, że musi ją natychmiast odkształcić, a jej
obraz przesycić absurdem i groteską (***,
sierpień…). A gdy jeszcze wzmocni je ironią, wówczas potrafi je całkiem
skutecznie wykorzystać tworząc narrację o zmaganiach z chorobą własną i innych
(zob. Szpital).
Jednak zło – gdy łypnie na niego groźnym okiem – budzi w nim (i w czytelniku
przy okazji) niekłamany strach (Trzech króli). Sporo w takim poezjowaniu
emocjonalnego autentyzmu i ani śladu taniej zgrywy. Podmiot, (neo)romatyczny
wizjoner, nigdy nie zniża się tutaj do roli jarmarcznego iluzjonisty.
Poezja Kołodziejczyka widzeniem
stoi. Wszakże wolność marzenia umie poeta całkiem sprawnie zorganizować, a
„materiał oniryczny” – przemyślnie ustrukturować. Ani mu w głowie puszczać dyskurs
na żywioł. Niekiedy za spoiwo wiersza służy mu nastrój, podobnie oddziałują
elementy zalążkowych, choć wyraźnych systemów symbolicznych (symbolika
somatyczna, akwatyczna), ewentualnie nakładające się na siebie pola znaczeniowe
metafor. Zawołany poeta, a za takiego Kołodziejczyka uważam, potrafi maksymalnie
wykorzystać swobodę impresji, ale umie także opanować środkami, które oddaje mu
do dyspozycji język. Kiedy zaś chce, zadziwia czytelnika nie tylko bujnością
wyobrażeń, lecz także barokowo wybujałą poetyką tytułu, co sam stanowi odrębną
prozę poetycką. Przytoczmy go w całości: Krótki
wierszowany nieliryczny utwór o miłości, niepokoju, lęku gdy łaszą się do nas
stare, wyliniałe bezzębne sny, nieufności do cieni tańczących na pryszczatej
ścianie – stygmaty minionego lata; gdy gwiazdy topią się jak wosk gromnic, o
niepewności, zbrodni, pięknie otaczającego nas swiata, o mordzie, chorobie
psychicznej, którą dostałem wraz z karpiem w foliowej torebce; widziałem –
mamlał w pyszczku ostatnie tchnienia jak apap, o samotności, o tym, że pewnej nocy mogę się nie obudzić,
albo obudzę się, a ciebie już nie będzie. Dla wyjaśnienia dodam, że następujący
po nim wiersz wraz z lakoniczną dedykacją liczy cztery wersy i siedemnaście
słów.
Sylwester S. Kołodziejczyk rad przyznaje się do terminowania u Romana Honeta. Świadczyłyby
o tym pewne cechy jego poetyki, najlepiej chyba dostrzegalne w wierszu Dział Promocji i Marketingu; przywołajmy
przykładowo taki oto charakterystyczny jego fragment: „Pamiętam sen w którym
biegnę po białej łące skrobi, odnajduję/ Kostkę rosołową, z jej złotka uwalniam
trochę jesieni/ I cały rok przestępny”. Do czego by pasował? Do Honetowej Alicji (1996)? Nie, to za wcześnie. Do Serca” (2002)? Może. Mógłby się
stylistycznie wtopić w Piąte królestwo
(2011) jako imitacja prawie doskonała. Prawie, acz nie do końca. Bo, jak się zdaje,
wyobraźnia debiutanta jest jakby bardziej odmaterializowana, mniej substancjalna.
I pewnie w inną, niespodzianą dla nas, podąży stronę.
Warsztatowa wersja noty przeznaczonej do publikacji
w Dwumiesięczniku Literackim „Topos”